Czy warto wjeżdżać do Wenecji rowerem?

Poranek po raz kolejny był ciężki. Już od kilku dni wydaje się to być normą. Od godziny 4 – nieco po wschodzie słońca – wszystkie zwierzęta jakie posiadali gospodarze, zaczęły nadawać na wszystkie sposoby. Osły konkurowały z kogutami, kaczki z gęsiami. Królestwo za zatyczki do uszu. Istna tragedia!

Z obawy (jak sie okazało słusznej) przed późniejszymi upałami, o 7 rano byłem już gotowy do wyjazdu. Chwile przedtem, zostałem jeszcze zaproszony do domu, gdzie odebrałem trochę prowiantu na drogę od mistrzyni, oraz do przybudówki w której mieszkała już dość wiekowa babunia. Matka albo mistrzyni albo jej męża. Zostałem nakarmiony pyszną babką i kilkukrotnie przesłodzoną herbatą. Na drogę także coś się znalazło. Przed dojazdem do Wenecji – w okolicach godziny 9 rano – na termometrze było już 30 stopni. Ile było w okolicach południa lepiej nie wiedzieć. O Wenecji niewiele czytałem, tym samym nie wiedziałem czego się spodziewać. Ktoś tylko mówił mi, że warto zaopatrzyć się w (podobno) darmową mapkę w punkcie informacji. Niestety okazało się, że trzeba wybulić kilka euro więc zrezygnowałem – czego później bardzo żałowałem. Co chwila musiałem się ratować pytaniem o drogę. Kiedy brnąłem wgłąb wyspy szło mi jeszcze całkiem nieźle, ale wracanie bez mapy jest praktycznie niemożliwe.

Czytaj też Jezioro Garda – szlaki rowerowe, trasy, opis

Wenecja to chyba najpopularniejsza atrakcja Włoch północnych i jak się można było spodziewać zrobiła na mnie ogromne wrażenie – zresztą jak chyba na każdym. Ciasne uliczki, kameralne sklepiki i niekończące się mostki. Strome mostki, długie mostki, płaskie mostki i krótkie mostki. Cholerne mostki – chciało by się rzec. Z ponad 30kg rowerem pokonywanie mostków okazało się istną drogą przez mękę. Odpowiedz na tytułowe pytanie brzmi: nie warto. Wenecja warta jest oczywiście zobaczenia, ale z rowerem niekoniecznie. Podobno można gdzieś zostawić swoją maszynę przed wejściem do miasta, ale bałem się, że mogę już się rozstać z nim na zawsze. Po kilku godzinach morderczej walki z wnoszeniem i znoszeniem roweru, zmęczony jak po maratonie, wreszcie opuściłem już coraz bardziej zatłoczoną wyspę…

Dalej po krótkim odpoczynku i podreperowaniu morale ruszyłem w kierunku Udine i Słowenii. Wokoło kilometrami ciągnęły się imponujące winnice. Teren płaski jak stół, a jedynymi wzniesieniami były znowu mostki(sic!) – tym razem nad pojedynczymi rzekami. Ruch samochodów dość umiarkowany i pomijając fakt temperatury, jechało się całkiem przyjemnie, aż do momentu kiedy postanowiłem zrobić kolejną przerwę i skonsumować otrzymanego od gospodarzy tuńczyka w puszce! Osobiście nie jestem entuzjastą ryb wszelakich, ale jakoś się zmusiłem go zjeść. Problem pojawił się z momentem jak się zorientowałem, że źródełko wyschło (czyt: wody brak), a wszak ryba lubi pływać…

Nocleg miałem przy jakimś domu, gdzie jeden chłopak (bodaj wnuk właścicieli)umiał trochę po Polsku (podstawowe słowa: dzień dobry, dobranoc, wódka) gdyż jego matka była z pochodzenia Polką. Za dużo nie pogadaliśmy. Dostałem wodę w butelce, ugotowałem makaron i w kimono.

Poranne mgły. Odsunęły trochę w czasie nadchodzący skwar

Będąc też przy Alpach, polecam film i wpis o najlepszej trasie rowerowej w Europie, jak ją niektórzy nazywają – Alpe Adria.

Dzień 12. 123km. 8h30min. 14.45km/h

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.