Bajecznie kolorowe skały Ayni i wesoły autostop do Duszanbe

Następny cel – Duszanbe. Zanim jednak tam dojedziemy, czeka nas jeszcze niemało przygód. Po długim rozbracie z roślinnością wszelką wkraczamy do Ayni, przepięknie ulokowanej, otoczonej przez niesamowicie kolorowe formacje skalne miejscowości. Miejscowości położonej w dolinie, w połowie drogi pomiędzy Chożentem i Duszanbe, i obok dwóch  śmiertelnie niebezpiecznych tuneli.

Dzień skończy się szczęśliwie, zaczyna jednak bardzo pechowo. Makaron zostawiony na rano zeżarły nam jakieś psy. Kiełbasę zresztą też. Zdecydowanie zbyt często zapominam schować to cholerne jedzenie przed zaśnięciem. Dodatkowo system irygacyjny w sadzie, który okupowaliśmy zaczął działać wcześniej niż nam to zapowiedział nasz gospodarz, więc na wpół rozespani musieliśmy uciekać z namiotu. Na dobicie, nie udał mi się też kisiel na śniadanie – ostatni, który mi się ostał jeszcze z Polski. Smutek przeogromny!

Kolorowe Ayni i okolice miasteczka. Co ciekawe Ayni ma swoje lotnisko, ale od jakiegoś czasu (od rozpadu Związku Radzieckiego?) nie działa.
Kolorowe góry w Aini i okolice miasteczka. Co ciekawe Aini ma swoje lotnisko, ale od jakiegoś czasu (od rozpadu Związku Radzieckiego?) nie działa.
IMG_8944
Kolorowe góry są wszędzie!

ayni colors IMG_8950 Ayni mountains

IMG_8948
Mogę się napić wody? – zawołał chłopak zbiegający z góry.
#widokZrana. Nasz sad!
#widokZrana. Nasz sad, gdzie zalał nas system irygacyjny. Kolorowe skały były po drugiej stronie drogi, jednak zieleń o poranku też jest OK!

IMG_8953

Ładne to Ayni, nieprawdaż? Dalsza droga do Duszanbe wiedzie przez równie porażająco piękny kanion rzeki Warzob. Początkowo chcieliśmy zahaczyć też o jezioro Iskanderkul, będące weekendową bazą wypadową dla okolicznych miast i miasteczek jednak ponownie dopadło mnie zatrucie, zupełnie opadłem z sił i zmuszeni byliśmy łapać stopa. Jezioro jest nieziemsko piękne, krystalicznie czyste i w zależności od światła mieniące się różnymi barwami. Trudno, może następnym razem.

Drobne gesty – Autostopem w kierunku Duszanbe!

W Azji pozdrowienia ze strony kierowców mają miejsce bardzo często. Nie chcę strzelać, ale myślę, że kilkadziesiąt razy dziennie ktoś nam macha z szoferki, uśmiecha się, trąbi. Jest to bardzo miłe, a na ciężkich podjazdach niesamowicie dodaje sił. Bardzo często, kiedy jestem w pełni sił i akurat mogę sobie pozwolić na oderwanie ręki od kierownicy, również staram się odwzajemniać ich pozdrowienia. Oczywiście wszystko jest bezinteresowne z mojej strony, choć kilkukrotnie zdarzyło mi się, że ktoś, gdzieś mnie później zaczepił i przypomniał się, że nas widział tu i tam, że mu pomachaliśmy, uśmiechnęliśmy się. Bardzo miłe są to sytuacje.

Podobna historia miała wydarzyć się zaraz za Ayni. Ledwo jadę. Wzrok wlepiony w asfalt, rowerem poruszam bardziej chyba siłą woli niż mięśni. Nagle szum płynącej w dole kanionu rzeki zaczął być zagłuszany przez warkot jakiegoś silnika. Od niechcenia, totalnie wypruty z sił i motywacji, nie schodząc z roweru obracam się lekko do tyłu i podnoszę rękę. Marta jadąca przede mną także pobudza ciało do jakichś bliżej nieskoordynowanych ruchów, dorzucając do tego tak bardzo niezbędny w tym momencie uśmiech.

– Stop! Można się zabrać? – poruszam ustami w niemym bełkocie, nie ma sensu marnować energii.

IMG_8939Kierowcy w takich sytuacjach mają z reguły zaledwie kilka sekund na podjęcie decyzji. Zatrzyma się, czy pojedzie dalej? Czy kolejne 100 kilometrów będzie dla mnie drogą przez mękę, czy może znajdę wybawiciela?

Okazuje się, że w szoferce jest dwóch kierowców a nie jeden, że wiozą ze sobą worki z 40 tonami mąki, że dają radę wepchać jeszcze na górę dwa rowery, i że wygraliśmy los na loterii, gdyż jada do samego Duszanbe i chętnie nas zabiorą!

– A dlaczego zdecydowaliście się nas zabrać? – pytam nieco później.

– Ha! Widzieli was dwa dni temu jak jechaliście tą samą drogą do Chodżentu. Trąbiłem na was i mi odmachaliście – oznajmiają jednogłośnie, po czym wybuchają śmiechem.

IMG_8962

Tym razem Marta głównie prowadzi rozmowy z kierowcami, ja zaś umieram na tylnej kanapie. Czuję się paskudnie i pierwszą rzeczą, którą zrobimy będąc w Duszanbe, z pewnością będzie odwiedzenie apteki.

Trafili nam się bardzo fajni kierowcy. Jeden młodszy, niesłychanie pogodny, o strasznie zaraźliwym śmiechu –  prowadzący ciężarówkę tylko w kierunku Chodżentu, drugi aktualnie siedzący za kółkiem, nieco starszy, trochę pulchny i także nie mniej wesoły. Lepiej nie mogliśmy trafić.

– Karol, śpisz?! – trąca mnie co chwila w kolano ten drobniejszy. – No w sumie to już nie – odpowiadam.

– Nie macie może jakichś polskich monet? Ewentualnie zbieram też banknoty! – zagaduje. Najchętniej obróciłbym się na drugi bok, jednak osobowość i pogoda ducha chłopaka jest tak ogromna, że nawet daję się wciągnąć w rozmowę i momentami zapominam o chorobie.

Podejmujemy wyzwanie. Na pierwszym postoju przetrzepujemy solidnie bagaże, wszak ja także zbieram pieniądze z różnych krajów świata. Szczęśliwie okazuje się, że Marta ma odłożone w sakwach jakieś złotówki. Wymieniamy się nieco, ja dostaję uzbeckie Sumy i chińskie Yuoany, on zaś banknot z Mieszkiem I i kilka groszówek.

W chińskiej ciężarówce naszych dobrodziejów zostajemy również na noc. Łudziliśmy się, że damy radę dojechać do stolicy jeszcze przed zmrokiem, jednak 4-godzinny czas oczekiwania w kolejce do wagi zrujnował nasze plany. Nie żebyśmy się spieszyli rzecz jasna. Nie jest to najwygodniejszy nocleg w życiu, porównałbym go nawet do koszmaru, ale przynajmniej jest ciepło. W kabinie śpimy w cztery osoby. Ja z Martą na dolnej kanapie, aktualny kierowca, z racji nieco większych gabarytów śpi na górnej pryczy, zaś drugi rozkłada się na jednym siedzeniu i drążku zmiany biegów, a żeby ten nie cisnął go w żebra, kładzie sobie na niego poduszkę…

Towarzyszy nam też w tej wątpliwej przyjemności ze 20 komarów, które wleciały przez otwarte okno. Co ciekawe, chyba nigdy nie miały okazji kosztować europejskiej krwi, gdyż my budzimy się cali w bąblach, nasi kierowcy zaś nie mogą wyjść z podziwu, że wstali bez najmniejszego ugryzienia.

Wszystko wskazuje na to, że znowu któreś z nas będzie CHORE?
Wszystko wskazuje na to, że znowu któreś z nas będzie CHORE?
Na pamiątkę, już w Duszanbe.
Na pamiątkę, już w Duszanbe.

Witaj stolico! Sieroty po Związku Radzieckim.

W Duszanbe jesteśmy z samego rana. Wysiadamy na głównym dworcu miasta. Niezmiennie czuję się paskudnie, więc od razu jedziemy pod aptekę. Czekamy 30 minut pod drzwiami, zanim pani otworzy sklep. Szczęśliwie okazuje się, że można tutaj dostać przeróżne antybiotyki bez recepty, więc Marta, jako że zna się na rzeczy, kupuje kilka mających mnie uleczyć pigułek.

Pod swój dach przygarniają nas Tatiana i Rusłan, Rosjanie z pochodzenia, którzy mieszkają w jednym z kilkunastopiętrowych bloków ulokowanych niemal w centrum Duszanbe. Rodzeni Duszanbianie, przemiłe, młode małżeństwo, wychowujące aktualnie rocznego synka Borysa. Ludzie bardzo pomocni, ciekawi świata i jak każdy z nas, mający swoje radości, problemy i bolączki.

Rusłan jest informatykiem, Tatiana zaś profesjonalną koszykarką. Raczej niczego im nie brakuje, żyją na dość wysokim poziomie – zwłaszcza mając na uwadze resztę tego biednego kraju. Przyjaźnią się niemal tylko i wyłącznie z Tadżykami rosyjskiego pochodzenia, rozmawiają po rosyjsku, kultura i historia swojego kraju niewiele ich interesuje, w ogóle nie znają języka tadżyckiego i co gorsza, nie mają zamiaru się go uczyć. Otwarcie wstydzą się Tadżykistanu i najchętniej wyjechaliby gdzieś na stałe za granicę.

– Co będzie robił Borys jak dorośnie? Przecież tutaj nie ma perspektyw. Praca marna, polityka kraju beznadziejna – mówią zgodnie. – Mimo że rosyjski ciągle jest językiem urzędowym, coraz częściej mamy problemy z porozumieniem się. Wszystkie dokumenty w urzędach są sporządzane po Tadżycku! – ze smutkiem mówi Tatiana. Świetnie zdają sobie sprawę z coraz większej świadomości narodowej, z odradzania się tadżyckości w młodym pokoleniu, ale nic z tym nie robią. Nie są w stanie, albo co bardziej prawdopodobne – zwyczajnie nie chcą. Typowe sieroty po Związku Radzieckim. Niefortunnie, żyjąc w kraju, który rozumieli, kochali – znaleźli się w kraju, który jest im obcy, którego nie rozumieją, i którego coraz bardziej nienawidzą.  Tkwią w nim, mimo że w ogóle do niego pasują, nie potrafią i nie chcą się przystosować. Niby są u siebie, ale jednak na obczyźnie.

Kilka zdjęć z Duszanbe. Ciąg dalszy stolicy już niebawem!
Kilka zdjęć z Duszanbe. Ciąg dalszy stolicy już niebawem!

IMG_9036
Dushanbe centrum


IMG_9147

Dushanbe!
Dushanbe!

Takiego samego zdania są znajomi naszych gospodarzy, z którymi umówiliśmy się wieczorem na piwo w jednej z knajp przy głównej ulicy Rudaki. Około 30-letni Max, syn lekarza rodziny prezydenta, z pewnością nie należy do ludzi biednych. Ma stałą pracę jako programista, jest bardzo pogodny, uśmiechnięty i… bez przerwy narzeka na aktualny rząd, przepisy i ogólną sytuację w kraju.

– Jak czegoś będziecie potrzebować to dzwońcie do mnie! – mówi, dodając od razu – Słyszeliście o zasadzie 6 znajomych? No właśnie! Dzwonicie do mnie, a ja sprawę popchnę do prezydenta. U nas w kraju każdy się zna! – śmieje się. Kilkukrotnie już słyszeliśmy to stwierdzenie z ust mieszkańców stolicy i jest ono jak najbardziej prawdziwe! Kiedy potrzebowaliśmy znaleźć kogoś, kto zna się na obiektywach Canona, Rusłan wygrzebał w 3 godziny kontakt do jakiegoś studenciaka-pasjonatę, który gdzieś z drugiej strony Duszanbe, w domowym zaciszu rozkręca sobie i naprawia obiektywy.

IMG_9058

– A wiecie, że u nas przepisy normują nawet ilość gości jaką możecie zaprosić na wesele? – mówi Max, chcą za wszelką cenę udowodnić mi, jak bardzo dziwne mają prawo. – 150 to maksimum! Jeśli ktoś chce więcej, musi udać się do odpowiedniego biura policji i zapłacić – dopowiada. Wtedy podobno otrzymuje się jakieś papier i można już zapraszać ilu gości się chce.

– A u nas nie można wycinać samemu drzew, potrzebne jest specjalne pozwolenie!  – próbuje jakoś zripostować Marta, żeby pokazać, że nie tylko w Tadżykistanie są dziwne przepisy. Kontra jest jednak niezbyt udana, gdyż zaraz wtrąca się Rusłan i oznajmia, że u nich co prawda wycinać można do woli, ale trzeba mieć za to pozwolenie na… sadzenie drzew!

Mimo wszystko bardzo polubiliśmy się z naszymi gospodarzami. Świetnie się dogadujemy, wieczorem gramy na gitarze, żartujemy, a ich pochodzenie i niechęć do języka tadżyckiego jest nam akurat na rękę, gdyż nie dość, że możemy się porozumieć po angielsku to jeszcze i po rosyjsku.

Ze względu na moją chorobę pobyt w domu Tatiany i Rusłana przedłuża nam się z dwóch, do czterech dni. Mamy dużo czasu na ogarnięcie ekwipunku i odpoczynek. Dużo też zwiedzamy. Obchodzimy całe miasto kilkukrotnie, we wszystkich kierunkach. W następnym wpisie możecie spodziewać się sporo informacji o Duszanbe. Bardziej praktycznych, z wyszczególnionymi ciekawych miejsc, atrakcji turystycznych itd.

Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

30 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

    • Trzymało nas na zmianę, w sumie jakieś 1-2 tygodnie. Niestety zatrucia są częścią tego typu wyjazdów i jeśli nie pija się wody z butelek to żaden węgiel tutaj nie zapobiegnie. Zresztą o dziwo nawet nie był potrzebny, po prostu zupełnie opadłem z sił, miałem gorączkę i na dobrą sprawę sam nie wiem czym się strułem. Z pewnością jakieś zatrucie pokarmowe, jednak obyło się bez… fajerwerek ;)

      • Ja wożę ze sobą antybiotyk Nifuroxazide 250mg – to może być pod różnymi nazwami handlowymi, ale substancja czynna właśnie tak się powinna nazywać, jak mnie dopada, to biorę to, bo zatrzymuje najgorsze objawy, więc mam możliwość pójścia do apteki. I zawsze idę do lokalnej apteki i tam dokupuję jakiś inny, lokalny antybiotyk, który zwalcza resztki choroby. Takie combo już 2 razy mnie wyleczyło, w sumie w szybszym czasie, niż tutaj opisujesz. (I ogólnie polecam kupować leki za granicą, w biedniejszych krajach antybiotyki można dostać bez recepty i nawet 10 razy taniej.)
        A poza tym, podczas najgorszej akcji można jeszcze dodatkowo pić elektrolity, to się najlepiej kupuje w Hiszpanii i nazywa się Suero Oral i jest w proszku, więc wygodne do wożenia.

        • Dokładnie tak! Także antybiotyki postawiły nas na nogi. Jakie? Nie mam pojęcia. To Marta jest tutaj na medycynie, nie ja :D

    • Zdarza się. Pijemy to, co ludzie tam żyjący. Wodę ze studni, z rzeki, z kranu. Woda w górskich krajach jest bardzo czysta, jednak inna flora bakteryjna robi swoje. Raz się odpokutuje, potem ma się względny spokój przez resztę wyjazdu ;) Chyba bardziej wolę to, niż pompowanie dziennie po kilkadziesiąt minut jakiejś pompki…

  • Z przygodami z wodą jest tak, że przez całą Armenię i Iran wszystko jest w porządku, a zatrucie złapie w Anatolii…

    Kolejny dobry wpis, ale wkradł się chochlik :) „rozmawiają po rosyjsku […] w ogóle nie znają języka rosyjskiego”.

    • Niestety. Tak wyglada dzisiejszy świat, że w większości ludzie wejdą tutaj zobaczyć zdjęcia, a dopiero potem może coś przeczytają :)

  • Aż się w oczach mieni od tego wszystkiego czerwonego. Chyba po powrocie do Polski zaczyna się doceniać wodę… ;)

  • Nie wiem co ty widzisz w tych górach Tadżykistanu. Są ohydne, duże skały i mało zieleni. Jedynie ukształtowanie jest ciekawe. Gdybyś mieszkał tam od urodzenia i na co dzień chodził po tych górach, marzyłbyś żeby zamieszkać na jakiejś większej równinie, lub nad morzem, którego większość Tadżyków na oczy nie widziała i nie będzie widzieć.

  • Piękny kraj z chorym prawem. Jakbym już to gdzieś widział, a nawet znał z własnej autopsji. Szkoda tylko tych ludzi, którzy mieszkają w nim jakby byli na obczyźnie. Życzę zdrowia i czekam na dalsze wasze reportaże i przygody :)

  • Fajny foto blog. Uwielbiam bale republiki radzieckie i te serdecznosc ludzi. Bylem w Kirgistanie kilka lat temu i za rok jade w Tadzykistan ;)
    Pozdrawiam i zycze dlaszych wspanialych podrozy.