O byciu śledzonym, pięknie i przeciwnościach losu.

Dwa dni pełne wrażeń. Było zatrucie pokarmowe i przymusowa przerwa w przemieszczaniu się do przodu. Byli liczni uśmiechnięci i pijani Kirgizi, wybitnie ciężka przełęcz, no i podejrzane, jadącym za nami pół dnia czarne audi. O tym jednak na sam koniec wpisu. Jest długi, ale warto dotrwać! Jeszcze nigdy nie najedliśmy się tyle strachu.

Wczoraj wieczorem Marta nie czuła się najlepiej. Wstajemy wcześnie, chyba przed 8. Zwijamy bez pośpiechu majdan i przedzierając się przez te same krzaki, z którymi walczyliśmy już wczoraj, wjeżdżamy z powrotem na główną drogę. Drogę, przez najbliższe 250 kilometrów zaledwie w 10 pokrytą jest czymś, co przy sporych pokładach optymizmu można nazwać asfaltem. Przed nami kolejne wielokilometrowe podjazdy, wymagające przełęcze. Jeśli wczoraj jeszcze mówiłem, że Kirgistanem nie można się przejeść, tak teraz marzy mi się choć kawałek płaskiej, łatwej drogi.

Podziękowaliśmy sobie z Michaelem za dwa dni wspólnej jazdy i pożegnaliśmy się już na dobre. Michael pognał na swoim motorze w stronę Kazerman i dalej na Jalal Abad, zostawiając za sobą kurz, wspomnienia no i nas. Z naszym dziennym dystansem rzędu 50-80 kilometrów, dojedziemy tam za pięć dni. Michaelowi zajmie to 5-6 godzin. Wszystko zależy też od wiatru, bo z nim, nigdy nic nie wiadomo. Do południa pcha cały czas w plecy, powodując, że bez większego nakładu sił przejeżdżamy 50 kilometrów, a kiedy już myślimy sobie, że padnie nowy rekord odległości, wiatr zmienia kierunek i roztrzaskuje nasze nadzieje o skały.

Marta jednak czuje się źle. Tocząc się z wolna zupełnie nie używając mięśni, nawijamy na koła zaledwie 10 kilometrów. Każde najmniejsze wzniesienie sprawia Marcie niesamowite trudności. Dalsza jazda nie ma najmniejszego sensu. Postanawiamy rozbić się nad Narynem – największą rzeką Kirgistanu, mającą swój początek w górach Tienszan. Szeroki na kilkadziesiąt metrów potwór, nawet w okresie letnim niesie ze sobą ogromne ilości zamulonej wody. Po połączeniu z kilkoma innymi rzekami, pod nazwą Syr-daria wpada on do Jeziora Aralskiego w Uzbekistanie. Kolor na pozór nie zachęca do kąpieli, ale woda jest mimo wszystko bardzo czysta i podobno nawet nadaje się do picia.

Jest jeszcze gorzej niż upalnie. Marta siada w cieniu pod jednym z nielicznych drzew, ja zaś jeżdżę po okolicznych krzakach szukać odpowiedniego miejsca do odpoczynku. Drzew jest tutaj niesłychanie mało i można znaleźć je tylko przy wsiach i w okolicach rzek właśnie. Mamy więc szczęście, bo jakby rozłożyło któreś z nas w górach, to usmażylibyśmy się na tym słońcu.

Niedługo po 11 rano, mam już miejsce na kolejny nocleg. Marta jak runęła na matę, tak leży bez ruchu przez kilka godzin. Ja nadrabiam za to braki w opaleniźnie i pływam trochę w rzece, tam gdzie nurt nie jest zbyt mocny. Dużo też czytam. Nauczony doświadczeniami z zeszłego roku zainwestowałem w czytnik e-booków i nie muszę się martwić, że po tygodniu połknę już wszystkie papierowe książki. Wszystkim polecam ten wynalazek!

Nad rzeką Naryn
Nad rzeką Naryn
Lektura jest!
Lektura jest! Ktoś zgadnie jaka?

Cud nad Narynem.

Następnego ranka Marta zdrowieje, a przynajmniej taki kit próbuje mi sprzedać. Wygląda – muszę przyznać – dużo lepiej niż dzień wcześniej, jednak daleko jej nawet do średniej dyspozycji. Nalega jednak żebyśmy jechali dalej.

Po pierwszych kilku kilometrach wymagającego podjazdu obserwuję jednak, że nie jest dobrze. Próbuję przekonać Martę, że taka zabawa nie ma sensu, ta jednak kategorycznie zaprzecza. Postanawiam więc, że łapiemy stopa. Przysiadamy w cieniu jakiegoś kolczastego krzewu i rozglądamy się po okolicy. Mniejsze, posiekane różnokolorowymi warstwami pagórki, wyglądają bardzo niepozornie, wręcz śmiesznie, na tle wyłaniających się z chmur, ośnieżonych, wielotysięcznych szczytów. Pustka. Czasem nad naszymi głowami wiatr poruszy kilka gałęzi krzewu, poza tym, zero ruchu. Żadnych dźwięków, mogących sugerować, że zza zakrętu wyłoni się jakaś ciężarówka zdolna zabrać nas razem z rowerami.

Chcąc nie chcąc, cały czas jedziemy pod górę. Robimy częste postoje, jednakże przy braku perspektywy na złapanie stopa, nie ma najmniejszego sensu siedzenie w miejscu. Trzeba się przemieszczać. Trochę łapiemy doła, zwłaszcza, że pojawiła się ponownie ta paskudna tarka na drodze i nijak nie da się znaleźć płaskiej powierzchni do jazdy. Droga szeroka jest na co najmniej 10 metrów – jednak próżno szukać na niej choć kilku równych, pozbawionych garbów centymetrów nawierzchni. Idealna, od pobocza, do pobocza, nie znająca litości, nie dająca wytchnienia, rozbijająca psychicznie nawet największych życiowych optymistów TARKA!

Dla urozmaicenia krajobrazu, równolegle do naszej drogi biegnie koryto, dzięki któremu ludzie w dolinie mają co pić i czym podlewać pola. Ciągnące się przez wiele kilometrów betonowe kanały, uszczelnione są trawą lub gdzieniegdzie czymś przypominającym gumę. Niesamowite jest to, że od tej prostej konstrukcji zależy życie położonych w dole wiosek. Wystarczyłaby jednak, niewielka awaria, jakieś pęknięcie i setki, tysiące ludzi zostają wystawieni na solidną próbę.

Zatrzymujemy się na chwil kilka, aby coś zjeść i orzeźwić się nieco przed czekającym nas finałem podjazdu. Stromym, długim, męczącym i wietrznym jak diabli. Nie wiedzieć skąd (czyli jak zawsze), zjawia się Kirgiz na koniu. Zaraz za nim przybiega jakiś wychudzony pies. Mierzy mnie wzrokiem, pobieżnie się wita. Pewnie przyciągnął go widok biorącej kąpiel, nieco odkrytej Marty, która w pośpiechu wrzuca na siebie co bardziej istotne części garderoby. – Jak leci? – pyta słabym rosyjskim. – A wszystko w porządku, jak ma lecieć? Kraj macie piękny, góry cudowne, czego chcieć więcej? – odpowiadam górnolotnie. Nie wiem czy zrozumiał, ale odwzajemnia uśmiech. W międzyczasie jego młody wierzchowiec próbuje dobierać mi się do otwartej sakwy z jedzeniem, a pies pilnuje, żebym mu w tym nie przeszkadzał. Stojąc jak te widły w sianie, staram się jakoś zwrócić uwagę młodego Kirgiza na fakt, że jego zwierzaki chytrze pozbawiają mnie jedzenia. Ten szybko jednak reaguje i porządnym kopniakiem pod koniowe żebra, wrzuca wsteczny bieg w swoim parzystokopytnym pojeździe. Chwilę sobie jeszcze gadamy, częstuję pana ciastkami zakupionymi w Kazerman i każdy jedzie w swoją stronę.

Okazuje się, że obraliśmy złą drogę. To znaczy, tutaj nie ma złych dróg, każda gdzieś prowadzi, jednakże chcieliśmy jechać zupełnie inną. Mapę mam lichą, pokazującą zasadniczo tylko jedną łączącą Ak-Tal z Kazerman. Pytałem kilkukrotnie różnych ludzi o drogę- w tym również pana na koniu – wszyscy posyłali nas ewidentnie w tym samym kierunku. Nie przyszło mi nawet do głowy podważanie znajomości okolicy przez jej rodowitych mieszkańców. Nie sądziłem, że Kirgizi mogą posłać nas inną, jeszcze bardziej podrzędną, znacznie cięższa do przejechania drogą.

Zasadniczo nic się nie stało, ale okazuje się, że jedziemy odcinkiem, którego nawet nie ma na mapach google. Sami zresztą zobaczcie.

Mijamy po drodze różne, stare mauzolea i inne grobowce.

IMG_8366IMG_8362

Wódka z rana jak śmietana.

W międzyczasie wyprzedziło nas kilka busów. Niestety wypchane były po sam dach ludźmi i towarami. Zero nadziei na zabranie się, złapanie transportu. Niesłychana jest umiejętność Azjatów upychania się wewnątrz wszelkich pojazdów. Czasem w osobowym samochodzie jedzie 6 i więcej dorosłych osób. Dziadek na kolanach dorosłego wnuka, maleńka wnuczka u babci, a żona u męża. No chyba, że żona jest znacznie większa od męża (co często ma tutaj miejsce!) wtedy kolejność wsiadania jest odwrotna. Każda pozostała przestrzeń wypełniona jest bagażami, a w bagażniku często wieziony jest jakiś baran lub dwa. Mimo niewygody wszyscy się uśmiechają i pozdrawiają mimowolnie przyklejeni  do szyb.

Zatrzymuje się obok nas jeden z takich samochodów, celem zapytania jak leci. Jest to naturalne i niesłychanie częste, że ktoś zatrzymuje się tylko po to, żeby podać rękę, uśmiechnąć, zamienić kilka słów. Zgodnie z prawdą, standardowo odpowiadam, że wszystko w porządku. Tym razem z samochodu wylewa się 7 osób, każdy chce się z nami przywitać. Kobiety oczywiście nawet do mnie nie podchodzą, ale Marta nie może wyrwać się z uścisków. Chwilę potem okazuje się, że niekoniecznie my jesteśmy powodem zatrzymania samochodu, a przynajmniej nie w stu procentach. Kierowca, zaraz po tym jak się pobieżnie poznaliśmy wraca do samochodu i wyrywa z bagażnika wielkie, zapasowe koło. – Dziura panie! – uśmiecha się co najmniej tak radośnie i szczerze, jakby dowiedział się o narodzinach syna. Chwilę zastanawia się gdzie posiał klucze, zapala papierosa i podgwizdując pod nosem, nieśpiesznie zabiera się za wymianę. Dziura na kierowcy nie robi najmniejszego wrażenia. On wie, że to nie pierwsza i nie ostatnia przebita opona w tym roku. Wymiana koła jest tutaj czymś naturalnym. Patrząc tak na owego spokojnego Kirgiza, zastanawiam się, ile przybysze z Europy – będąc w tej samej sytuacji – muszą się tutaj nakląć, nawyzywać. Tak dla zasady, jakby to miało coś zmienić, w czymś pomóc. Reszta towarzystwa niemniej radośnie macha nam na pożegnanie.

IMG_8393

Faktem jest, że Kirgizi nie stronią od alkoholu i ci także do trzeźwych nie należeli. Nawet Kapuściński zauważył w jednej ze swoich książek, że piją oni więcej od Rosjan, nie mówiąc już o Polakach. Całkowita to prawda. Często przy drodze, kiedy mijamy grupkę ludzi można zauważyć już niemal opróżnione butelki po wódce i nie ma znaczenia, że jest akurat wczesny ranek.

Podobnie było dzisiaj pod dość improwizowaną stacją benzynową. Właściciel z metalowej beczki, za pomocą plastikowego lejka i węża zasysanego ustami przelewa kilkaset mililitrów benzyny do mojej kuchenki. Obok w najlepsze imprezują zaś Kirgizi. Kobiety, mężczyźni, młode chłopaki. Piją, palą w karty grają, a część z nich przyjechała samochodem, z którego dochodzą dźwięki tradycyjnych kirgiskich instrumentów. Nic, że środek tygodnia, dziesiąta rano. Tutaj, w górach i tak praktycznie nikt nie ma pracy, a jedynym zajęciem jest poletko i obejście wokoło domu. Nijak nie koliduje to z kilkoma głębszymi z samego rana. Pole poczeka, wszak dzień długi.

Końcówka podjazdu
Końcówka podjazdu, a przynajmniej tak nam się wydaje…

Bezimienna przełęcz 2800 m. npm.

Kirgiz na koniu mówił, że na przełęcz mamy dobre 20 kilometrów serpentyn, co trochę nas zasmuciło. Marta czuje się już lepiej, więc bez obaw o nagłe osłabnięcie ponownie zaczynamy pedałować. Co jakiś czas oglądamy się tylko za siebie, czy aby nie jedzie za nami jakiś większy gabarytowo pojazd, zdolny zabrać nas na górę. Poza wzmagającym się niesłychanie wiatrem, jednak nic się nie dzieje. Standardowo otrzymujemy w-mordę-wind, który raz po raz próbuje zrzucić nas z rowerów. Na szczęście, jakby dla otuchy, góra posiekana jest licznymi serpentynami. Kiedy w jedną stronę podjazd pokonuje się nieraz pchając rower, po zmianie kierunku o 180 stopni, jedzie się z wiatrem w plecy, bez najmniejszego wysiłku.

Podjazd pod bezimienną przełęcz położoną na wysokości 2800 m. npm. ciągnie się w nieskończoność. To jeden z tych, którego końca wyczekuje się za każdym zakrętem. Kiedy już ma się wrażenie, że to już, że jeszcze kilkaset metrów, okazuje się, że projektanci drogi w przypływie fantazji postanowili pociągnąć drogę jeszcze na sąsiednie zbocze. Jakby nazłość rowerzystom. Z każdym kilometrem i każdym nowym zakrętem, wymyślamy na zmianę coraz to nowe wulgaryzmy. Tutaj nawet najsilniejszy antydepresant by nie pomógł. W pewnym momencie jesteśmy już niemal przekonaniu, że to już koniec, a tutaj przemiłe dzieciaki mieszkające niemal na samej przełęczy, informują nas, że to jeszcze nie tu, że zostało nam jeszcze kilkaset metrów.

Jadąc te ostatnie metry, nieustannie zastanawiam się – co ci ludzie robią na tej przełęczy? Czy jest to jakiś manifest, chęć pokazania przed innymi swoją dominację, że jest się sprytniejszym, lepiej przystosowanym? Poniżej mijaliśmy tyle ciekawych miejsc, gdzie można było postawić dom. Tyle polan nadających się pod wypas zwierząt. W dolinie jest nawet bezwietrznie! Oni postanowili postawić sobie jednak dom na samiuśkiej górze. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Zrozumieć jestem w stanie jedynie argument zapierającego dech w piersi widoku. Żadne inne do mnie nie trafią.

Podejrzane, czarne AUDI.

Na przełęczy ponownie tłok. Obok nas jest jakiś mężczyzna próbujący złapać sygnał w swoim telefonie, traktorzysta z kumplem, wcześniej wspomniane dzieciaki wypasające kozy, no i my. Powoli robi się już ciemno, a ciągle jesteśmy na tej bezimiennej przełęczy mierzącej sobie 2800 m. npm. Nie jest to dużo, porównując z wcześniejszymi, jednakże nie zmienia to faktu, że w nocy będzie tutaj strasznie zimno. Jak najszybciej musimy zjechać w dół.

W koncu jest. Bezimienna pzełęcz 2800m. npm.

Zjazd ma dobre 15 kilometrów. Ruch samochodowy przez cały dzień jak na lekarstwo. Minęło nas raptem kilka busików, dwa turystyczne jeepy, kilka osobówek i traktor widoczny na powyższym zdjęciu.

Po kilkunastu minutach zjeżdżania mijamy na poboczu samochód. Czarne Audi – dokładnie to samo, które widziałem chwilę temu na przełęczy. Stoi na poboczu, światła ma wyłączone.

No nic – myślę – pewnie przerwa na drzemkę. Mijamy samochód, zaglądam do środka, kierowca klika coś w telefonie. Kiedy odjeżdżamy o kilkaset metrów, górę przed nami rozświetla ostre światło reflektorów, a zza pleców dobiega nas odgłos uruchamianego silnika. Dziwne. W tym momencie przypominam sobie, że na podjeździe już raz mijaliśmy ten samochód. Też nas wyprzedził, też zatrzymał się na poboczu, też udawał, że bawi się telefonem. Nie mając zasadniczo wyjścia, jedziemy w dół szukać jakiegoś miejsca pod namiot.

Kierowca jedzie chwilę za nami ze stałą prędkością. Po jakimś czasie ponownie jednak nas wyprzedza i w momencie, kiedy równa się zemną, zauważam, że także w fotelu pasażera też ktoś jest. Dwóch facetów to już może być problem – myślę sobie. W międzyczasie, niczego nieświadoma Marta pognała w dół. Jest na tyle daleko, że tracę ją chwilowo z pola widzenia. Robi się coraz ciemniej, ledwo już widać nawierzchnię. Nie jest to dobry moment na tracenie kogoś z pola widzenia. Gnam na złamanie karku, żeby tylko dogonić Martę i poinformować ją o moich podejrzeniach. Co jakiś czas wpadam w liczne dziury. Mam tylko nadzieję, że na kolejnej nie rozpadnie mi się rower. Po kilku długich minutach w końcu ją dochodzę i ledwo zdążyłem przedstawić moje domysły, po raz kolejny widzę zatrzymane przed nami auto. Puls – milion. Co jest do cholery? Czy coś nam grozi? Naczytałem się przed wyjazdem o przypadkach śledzenia turystów przez różne dziwne kirgiskie organy, jednakże nie sądziłem, że zdarzy nam się to na tak totalnym odludziu. Po co ktoś miałby nas śledzić? Wyglądamy na jakichś szpiegów, na kogoś wartego uwagi? Jeśli nawet nas śledzi, to robi to cholernie nieudolnie. Przez głowę przelatuje mi pomysł, aby przez otwartą szybę wpuścić do środka samochodu trochę gazu pieprzowego, który od dobrych 30 minut trzymam kurczowo w dłoni. Tylko trochę, prewencyjnie. Jednak co jeśli sobie wymyślam całą tę historię, a kierowca faktycznie co kilka kilometrów musi się zatrzymać, aby napisać smsa?

Jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów od najbliższej wsi, jakby tutaj nas ktoś napadł, nie prędko znaleźlibyśmy jakąś pomoc. Po krótkiej naradzie, stwierdzamy, że nie warto. Naciskamy jedynie mocniej na pedały, z każdym metrem coraz bardziej niebezpiecznie przyspieszając.  Jest zupełnie ciemno, jednak lampki, którymi moglibyśmy oświetlić sobie drogę nie wchodzą w grę. Przez chwilę odjechaliśmy kierowcy na tyle daleko, że nie chcemy zdradzać nimi swojej pozycji. Dobrze, że chociaż księżyc nieco rozświetla okolicę.

Dłuższą chwilę nic się nie dzieje. Cisza, żadnych reflektorów. Tylko wiatr huczy w uszach. Kierowca wraz ze swoim kumplem ciągle stoją na poboczu. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Ciągle rozglądamy się wokoło drogi, tereny niestety nie bardzo nadają się na biwak. Kiedy już upatrujemy sobie kilka krzaków, za którymi można by się przynajmniej schować i poczekać aż samochód ponownie nas minie, w oddali, Marta dostrzega jakieś lampy. Jedziemy! Spoglądam tylko do tyłu, czy aby mam wszystkie sakwy na swoich miejscach i jeszcze bardziej naciskam na pedały. Marta jedzie za mną. Nie przypominam sobie kiedy ostatnio tak szybko gnałem po równie beznadziejnej nawierzchni. Lawirujemy przy 35 kilometrach na godzinę, niebezpiecznie na krawędziach kolein. Cudem jest, że nikt się jeszcze nie wyłożył. Spoglądam za siebie, Audi nie nadjeżdża. Zrezygnował? Ciężko stwierdzić. Zmądrzał wreszcie i jedzie z wyłączonymi reflektorami? Nic nie widzę.

Okazuje się, że te kilka lampek przed nami to dwa, może trzy samotnie stojące domy. Ludzie żyjący pośrodku niczego. Do najbliższej miejscowości mamy 30 kilometrów, a ostatnich ludzi spotkaliśmy półtorej godziny temu. Czym prędzej pokonujemy ostry zjazd, przejeżdżamy przez mały potok przecinający drogę i zaraz za stromą górką odbijamy w prawo, niemal zatrzymując się na jakiejś ciemnej postaci. Pytam lekko błagalnie pana (może pani?) czy można się gdzieś tutaj rozbić, spoglądając jednocześnie przez ramię, czy aby zza niewielkiego zakrętu nie wyłania się czarne Audi. Postać odzywa się wyraźnie męskim głosem i jakby to była normalna sytuacja – jakby co najmniej raz w tygodniu, ktoś w totalnej ciemności wjeżdżał tutaj rowerem obwieszonym sakwami na plac – prowadzi nas za dom. – Tutaj możecie się rozbić, może być? Haraszo? –  pyta, wskazując na kawałek trawy, pomiędzy zdezelowaną półciężarówką, a koniem. Co za pytanie – Jasne, że może być! W tym momencie to wszystko może być! Byle się za czymś schować, byle zasłonić liczne odblaskowe elementy przy naszych rowerach. W tym momencie zza zakrętu wyjeżdża czarne audi. Niczego nieświadomy kierowca mija boczną drogę prowadzącą na plac naszego gospodarza i jedzie dalej. Jesteśmy bezpieczni.

Jeszcze długo snujemy domysły co to miało znaczyć, co to była za dziwna sytuacja. Być może czekali oni na dogodny moment aby nas okraść? Albo należeli do jakiegoś organu odpowiadającego za śledzenie podejrzanych turystów i nic nam nie groziło? Może wszystko było tylko efektem naszej wybujałej wyobraźni? Chyba nigdy się tego nie dowiemy.

Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

24 komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.