Ostatni dzień w Rumunii

Ostatni dzień w Rumunii. Jutro już tylko kilka ostatnich kilometrów i wjedziemy do Bułgarii. Myślę, że można z tej okazji pokusić się o kilka słów podsumowania tego arcyciekawego kraju.

W Rumunii byliśmy najdłużej ze wszystkich krajów na naszej wyprawie i jest on z pewnością jednym z najciekawszych jakie odwiedziliśmy. Bogactwo przeplata się z biedą i jak wszędzie na świecie, tak i tutaj najbardziej widoczne jest to na wsiach – gdzie kilkudziesięcioletnie, ledwo stojące domy kontrastują z pałacykami, a furmanki mijane są przez rozpędzone Porsche czy nowiutkie BMW.

Ludzie w Rumunii

Jednak mimo to, niezależnie od majątku i pozycji społecznej ludzie zachowują się tak, że człowiek ma wrażenie jak by znał się z nimi nie 15 minut, lecz pół życia. Bardzo życzliwi, uśmiechnięci i spontaniczni. Kiedy przejeżdżamy widzimy co chwila kogoś machającego w naszą stronę, a za plecami słyszymy donośne POLONIA! Ludzie w samochodach dopingują do jazdy i nader często trąbią. Czy to z życzliwości czy też jako przestroga przed nadjeżdżającą niesprawną Ładą, tego nie wiem. Jedyne co zdążyłem się już nauczyć to to, że jeśli widzi się jakieś ciężkie auto w lusterku, trąbiące od 200 metrów i zbliżające się z stałą prędkością, należy jak najszybciej odbić na pobocze lub też do rowu – w zależności od tego czym dysponuje droga. Cięższy ma pierwszeństwo, a przecież łatwiej jest zatrąbić niż przyhamować.

Dzikie psy także okazały się zbytnio przereklamowane. Tyle się nasłuchałem, że trzeba uważać bo można zostać pogryzionym itd. Jedynie gdzie spotkaliśmy jakieś wolno latające psy, to po przekroczeniu Karpat w południowej Rumunii. Sprawiają one wrażenie mocno zmęczonych życiem, bez jakiejkolwiek chęci do gonienia za nami. Jeśli już przychodzą to bardziej z pokojowym nastawieniem i nadzieją, że dostaną coś do zjedzenia, niż z zamiarem zrobienia nam krzywdy. Bywa, że zachowują się jak Gypsy (Romowie) próbując wyżebrać coś na swoje smutne oczy i trzeba przyznać, że czasem im się udaje… w końcu wzorują się na najlepszych.

To by było na tyle z podsumowania. Jedziemy z dniem kolejnym. Rano wstawało się (o dziwo) całkiem nieźle. Może dlatego, że była już godzina 10… Po spakowaniu się obudziliśmy Mihaiła – czym nie był zachwycony – ale sam kazał nam to uczynić. Poznaliśmy matkę Mihaiła, która wróciła niedawno z nocnej zmiany, pracując jako pielęgniarka. Wczoraj dostaliśmy pozwolenie na zrobienie sobie z rana jajecznicy i co też chcieliśmy uczynić. Jednak po wejściu do kuchni okazało się, że z jajek zostały tylko skorupki i brudna patelnia. Gastro najwyraźniej było silniejsze i chłopaki w nocy zrobili sobie niezły omlet. Powoli zbierając się już do wyjścia, matka rozkazała nam zaczekać na śniadanie! Głodni byliśmy niemiłosiernie, to też długo nie musiała nas przekonywać. Pojedliśmy smażoną kiełbasę z jajkiem (jakieś się widocznie ostały!) i popiliśmy pysznym sokiem malinowym własnej roboty. Do tego dostaliśmy jeszcze po kawałku melona i ruszyliśmy w drogę.

Po drodze mamy ostatnie większe miasto przed granicą. Craiova to 6 największe miasto Rumuni. Wymieniamy parę euro i kupujemy jakieś jedzenie w Realu. Wcześniej Kamil złapał gumę, po czym przy naprawie zerwał wentyl. Po kilkunastominutowej naprawie znowu jedziemy do przodu! Jechało się przyjemnie, chociaż słońce prażyło coraz mocniej.

Ogólnie był to dzień w którym nic szczególnego się nie wydarzyło. Nikt nas nie okradł, ani nie obdarował walizką pieniędzy. Dopiero wieczorem kiedy to pytaliśmy o nocleg dostaliśmy (wraz z odmową rozbicia namiotu) kilka pomidorów, chleb i pyszny ser od pewnej dobrej kobiety. Można nawet wysilić się na twierdzenie, że uratowała ona honor Rumunii w dzisiejszym dniu.

Noclegu zaczęliśmy szukać dość późno, ponieważ przeprawa przez Craiova i poszukiwania sklepu rowerowego zajęły dość sporo czasu. Jeśli doliczyć do tego wyjazd koło godziny 11 i 115 km to mamy już sporo po 20. Kiedy już minęliśmy ostatnią wieś, a następna była za jakieś 5 km postanowiliśmy odbić gdzieś w bok. Po przejechaniu kawałka gruntową drogą dojechaliśmy do bardzo malowniczego jeziora. Pomijając jakichś rybaków moczących swoje kije gdzieś po drugiej stronie, nie było tam nikogo. Miejsce idealne. Jedynie woda nie zachęcała do kąpieli swoją pianą na dwa palce. Kiedy już zaczęło robić się ciemno, pogoda lekko się załamała i spadł nawet lekki deszcz. Na szczęście rozłożenie namiotów to chwila i po kilku minutach lekko mokrzy siedzieliśmy już każdy w swoim M.

Kiedy już się wypogodziło, a my kończyliśmy gotować kolację dostrzegliśmy zbliżające się ku nam reflektory. Po chwili zaczęło być słychać warkot silnika i głośne hamowanie. Z pojazdu wyszło dwóch sporych rozmiarów gości z wielką latarką w jednej ręce, zaś w drugiej trzymając coś o kształcie bliżej nieokreślonym.

Z lekkim strachem zaczęliśmy pokojową gadkę po Angielsku (Hello, how are you?, what happend?) i tak dalej. Kiedy jednak panowie zaczęli odpowiadać trochę nam ulżyło. Przedstawili się jako ochrona jeziora (wtf?) i że robią obchód. Jednak mniej nas to interesowało. Najważniejsze było to, że panowie nie robili nam problemów i zobaczywszy, że nic tu nie broimy pozwolili nam zostać. Nawet Wojtek dostał pozwolenie na nieduże ognisko.

Więcej o Rumunii tutaj – ciekawe miejsca w Rumunii.

Dzień 12. 115km 6h04min. 18,89km/h

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.