Ponad 130 stron praktycznych informacji, popartych wieloletnim doświadczeniem.
Dowiedz się, na co zwrócić uwagę, aby Twoja podróż była całkowicie udanym i bezpiecznym przeżyciem.
Posiądź niezbędną wiedzę o podróżach na własną rękę. Wiedzę z zakresu planowania, organizacji i doboru sprzętu.
Wyjdź z blokującej Cię strefy komfortu, przełam się i rusz w końcu w świat!
Poznaj liczne triki, dzięki którym wydasz mniej pieniędzy podczas swojej podróży.
Zacznij spełniać swoje podróżnicze marzenia. Nie odkładaj podróży "na kiedyś tam"!
W e-booku zebrałem całą niezbędną wiedzę, jakiej potrzebujesz do zrealizowania swoich podróżniczych marzeń. Znajdziesz w niej tylko rzeczowe i konkretne informacje - bez lania wody! Jeśli masz zaś swoje pierwsze podróżnicze kroki za sobą, z pewnością także znajdziesz w niej wiele cennych wskazówek, informacji i trików, dzięki którym jeszcze bardziej usprawnisz swój podróżniczy warsztat. Ogrom wiedzy bazującej na wielu podróżach do ponad 40 krajów i to w cenie 2-3 kebabów! :)
Dołącz do setek zadowolonych czytelników! Wysyłam od razu po zaksięgowaniu wpłaty - dodatkowo możesz spodziewać się drobnego upominku.
"Świetna pozycja dla tych, którzy chcą ruszyć w swoją pierwszą podróż i nie wiedzą, jak za to się zabrać. Dobrze uporządkowana wiedza i duża dawka motywacji do działania. Chciałbym przeczytać taką książkę, zanim sam zacząłem podróżować".
"Przed lekturą drugiej książki Karola Wernera powinna przestrzegać informacja o szczególnie motywującej zawartości. Karol zebrał w niej wszystko, co musisz wiedzieć, by bezpiecznie wyruszyć w podróż i wrócić z niej z głową pełną pięknych wspomnień i obrazów ze świata. Sam znalazłem w niej odpowiedzi na pytania, do których w moich podróżach jeszcze nie dotarłem".
"Obecnie wszystko można znaleźć w Internecie. To, co znajdziecie w książce, po części także. Jednak nie wszystko, co znajdziecie w sieci, jest zweryfikowane i popparte autorytetami osób, które podróżują nie od ostatniego weekendu. Ta książka to solidne, uporządkowane i sprawdzone kompendium wiedzy dla każdego początkującego i średniozawansowanego podróżnika. Jej siłą zdecydowanie jest zebranie ogromnej ilości wiedzy w jednym miejscu, czego o wiedzy w Internecie powiedzieć nie można".
"Pierwsza "wielka" samodzielna podróż. Bez dokładnego planu. Bez zarezerwowanych noclegów. Z jednym założeniem: jechać rowerem, spać na dziko w namiocie. Dobrze pamiętam, jak ogromny był to stres, ile set godzin szukałem informacji w sieci, ilu osobom osobiście zawracałem głowę. Gdybym miał wtedy ten poradnik, pewnie wyglądałoby to podobnie. Jedna książka nie odpowie na wszystkie pytania. Może za to poklepać po plecach, zmotywować, dodać trochę otuchy, gdy cały świat mówi, że robisz właśnie coś bardzo głupiego. I to udało się Karolowi bardzo dobrze. Gdy ktoś cały czas gryzie się z myślami, czy odważyć się na samodzielną podróż, powinien to przeczytać".
"Karol przygotował rewelacyjny poradnik dla młodego podróżnika, ale i stary wyjadacz będzie z niego korzystać, aby o niczym nie zapomnieć w kolejnej podróży. Praktyczne wskazówki, lista rzeczy na wyprawę i dużo podpowiedzi, jak się dobrze przygotować do podróży. Lekturę świetnie się czyta i można się rozmarzyć i rozochocić do podróżowania, a nie tylko jeździć palcem po mapie. Kompendium wiedzy podróżniczej w jednym miejscu oraz świetny motywator, aby w końcu ruszyć w świat. Ahoj, przygodo!".
"To nie jest kolejny szarlatański poradnik motywacyjny o tym, jak podróżować za darmo. I bardzo dobrze. Filozofia książki "Twoja samodzielna podróż" to zaciekawić, udowodnić, że można, poukładać i usystematyzować podstawową wiedzę na temat tego, jak samodzielnie zorganizować podróż, ale również jakiemu sprzętowi się przyjrzeć czy jak zmienić podstawowe myślenie o swoich wakacjach. Książkę czyta się, jakby było się "prowadzonym za rączkę". Naprawdę tylko największy maruder po jej przeczytaniu nie będzie umiał samodzielnie ruszyć w świat. Bardzo dobrze, że ktoś zebrał to wszystko w taki sposób. Jeśli nasi czytelnicy będą prosili nas o rozbudowane porady w temacie "jak zacząć", chyba po prostu odeślemy ich do książki Karola".
"Niektórzy ludzie nie potrzebują żadnych bodźców, po prostu idą przed siebie, wyjeżdżają, skaczą do głębokiej wody. Inni potrzebują motywacji, informacji, czasami po prostu inspiracji. Karol, który swoimi podróżami inspirował niejednego człowieka, postanowił stworzyć swoisty podręcznik. „Twoja samodzielna podróż" to tekst dla tych, którzy przed wyruszeniem w świat mają milion pytań. Na wiele z nich znajdą oni odpowiedź w książce Karola. Polecam!".
"Wydaje mi się, że Karol jest wariatem. Nie dość, że jeździ rowerem, to opowiada, że podróżowanie na własną rękę jest tanie, przyjemne i w dodatku dla każdego. Dlatego uważałbym na tę jego książkę, a tym bardziej na próbę wprowadzania zawartych w niej porad w życie. Bo co, jeśli to wszystko okaże się prawdą? Wtedy przepadliście".
Napisz bezpośednio na e-maila:
[email protected]
Odpowiem na Twojego maila jeszcze dziś! :)
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie.
Tak więc na jednym forum poznałem właśnie Darka. Darek miał już doświadczenie w wyjazdach zagranicznych na własną rękę. Był już wcześniej samemu we Francji i Włoszech, a także rowerem na Słowacji, w Czechach i Niemczech. Teraz natomiast chciał jechać w Alpy. Także miał dobrą kondycję, także postanowił się sprawdzić sportowo, miał podobną wizję, preferencje i ogólnie był fajnym gościem. Partner do podróży idealny. Poczułem się pewniej, wiedziałem, że Darek tak łatwo nie odpuści, że wyjazd dojdzie do skutku w zaplanowanym, wakacyjnym terminie.
I nie odpuścił. Po dwóch tygodniach przygotowań i dwóch latach oczekiwań na ten moment w końcu pojechałem! Teraz nie było już odwrotu. Maszyna ruszyła, jechało się świetnie, z każdym dniem byliśmy coraz bliżej Alp, powoli zdawałem sobie sprawę z tego, że to całe podróżowanie to nic trudnego. Najpierw Polska, potem Czechy, aż w końcu dojechaliśmy do Austrii. Wtedy, w okolicach Wiednia, stało się coś strasznego. Darek doznał kontuzji kolana. Nie było mowy o normalnej jeździe na rowerze, nie wspominając nawet już o 25-kilometrowych, stromych podjazdach alpejskich. Darek zmuszony został wrócić pociągiem z Wiednia do Polski, a ja zostałem postawiony przed wielkim znakiem zapytania. Przed decyzją, która miała rzutować na moje całe, dalsze podróżnicze życie: kontynuować podróż czy też wrócić z Darkiem? Przełamać się i jechać samemu czy też dać się pokonać tlącemu się ciągle gdzieś z tyłu głowy lękowi przed nieznanym?
Strach skutecznie mnie paraliżował przed podjęciem decyzji o dalszej, samotnej jeździe. Przecież od dwóch lat tego pragnąłem! Trenowałem, planowałem, byłem przygotowany na każdą ewentualność, wiedziałem, jak rozwiązać każdy problem. Po nocach śniły mi się alpejskie przełęcze, gadałem o nich na okrągło, w końcu moja podróż marzeń doszła do skutku, a teraz wszystko zawisło na włosku. Uświadomiłem sobie wtedy, na jednym z tych przeklętych, dużych wiedeńskich skrzyżowań, jak bardzo kompan podróży, mimo że wcale nie jakoś bardzo doświadczony, dodawał mi odwagi i pewności siebie. Myśl, że jadę z kimś, kto już trochę zna się na rzeczy, powodowała u mnie poczucie komfortu psychicznego. Wiedziałem to od początku, że tak będzie – wszak po to właśnie szukałem kogoś na wyjazd, jednak dopiero pod Wiedniem zdałem sobie sprawę, jak silne miało to dla mnie znaczenie.
Pewnie niektóre osoby w tym momencie uśmiechnęłyby się pod nosem. Że niby o czym ja tutaj piszę? Znajdujący się niemal za miedzą Wiedeń? Czechy, Austria, Włochy? Ta sama kultura, religia, obyczaje. Te same reguły społeczne, obowiązujące zasady współżycia. Poza językiem niczym się od siebie nie różnimy. A ja tutaj opisuję jakieś rzeczy niestworzone, jakbym jechał co najmniej z misją na Marsa.
Ale faktycznie tak było i jestem przekonany, że jeśli jesteś osobą, która dalej czeka na ten pierwszy wyjazd, albo kiedyś taką byłeś – świetnie mnie rozumiesz. Zwłaszcza, jeśli tak jak ja jesteś typem domatora. Cenię sobie ciszę, spokój, swój własny kąt. Zawsze dobrze było mi w moim cichym, ciasnym pokoju. Wychodziłem z niego zazwyczaj tylko wtedy, kiedy już musiałem. Nigdy nie ciągnęło mnie w świat, raczej niezbyt wiele jeździłem po kraju, a już na pewno sam niczego nie organizowałem na własną rękę. Mimo ogromnie motywującego mnie do wyjazdu Darka, im bliżej było dnia startu, tym bardziej pękałem. Tylko czekałem, aż Darek – podobnie jak wcześniej moi znajomi z uczelni – wymięknie i zrezygnuje z wyjazdu, dzięki czemu będę mógł powrócić do swojej bezpiecznej, sprawdzonej strefy komfortu. Połowa mojej osoby motywowała mnie do dalszej jazdy, druga połowa jednak skutecznie zniechęcała, kazała zrezygnować.
Bałem się problemów, kontaktów z ludźmi, ich złych intencji, jednak finalnie, wbrew wszystkiemu co siedziało mi w głowie i dzięki wielkim zachętom Darka, postanowiłem jednać dalej! Na początku było ciężko, bardzo ciężko. Cały dzień słuchałem muzyki, nie odrywałem wzroku od asfaltu, słowem się do nikogo nie odezwałem. Podczas kolejnych dni zaczynałem z musu podchodzić do ludzi, jednak robiłem to bardzo nieufnie, ograniczałem kontakt z nimi do niezbędnego minimum. Pierwszych trzech biwakowych nocy nie przespałem w ogóle. Było to dla mnie zbyt dużo na ten okres, w głowie ciągle tliła się możliwość szybkiego powrotu do domu, jednak stwierdziłem, że jestem już tak blisko upragnionych Alp, że do końca życia żałowałbym tego powrotu. Zacisnąłem zęby i jechałem dalej. W ciągu pierwszych dni jazdy stało się jednak coś niezwykłego. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo mój strach był wyolbrzymiony i jak to podróżowanie jest banalnie proste.
Z każdym dniem coraz bardziej przyzwyczajałem się do zaistniałej sytuacji. Przyzwyczajałem i jednocześnie coraz bardziej nudziłem. A jak nudziłem, to i musiałem się otworzyć i zacząć zagadywać do ludzi. Przy drodze, na przystankach, w sklepach. Z każdym dniem coraz więcej pytałem o drogę, godzinę, o ciekawe miejsca w okolicy, o cokolwiek – byleby tylko o czymś pogadać. Jadłem, gadałem, jechałem, gadałem, znowu jadłem. Rozmowy te co prawda sprowadzały się do wymiany kilku słów (w tym co drugie tłumaczone na migi), ale i tak pieruńsko byłem z siebie dumny.
Jedna z ostatnich i chyba najczęstszych wymówek, która blokuje przed pierwszą zagraniczną podróżą.
– No dobra, wszystko fajnie, ale ja przecież nie znam języka! – krzyczy ktoś, uznając ten argument za całkowicie go dyskwalifikujący.
Pozwól, niechże się do tego jakoś odniosę. Mówiąc prosto z mostu – dobra znajomość języka obcego w podróży zagranicznej przydaje się, jednak nie jest niezbędna. Dobrze jest umieć porozmawiać, jednak tak na dobrą sprawę podstawowe 20-30 słów w danym języku w zupełności wystarcza do samodzielnego podróżowania i z powodzeniem można się dzięki temu dogadać na najważniejsze tematy – transportu, zdrowia, bezpieczeństwa czy jedzenia. Z doświadczenia wiem, że i przy 10–20 wyrazach da się funkcjonować w obcym państwie, choć wierzę, że nawet nauczenie się tych kilku słów więcej nie powinno być dla nikogo wielkim problemem.
Rozpatrzmy jednak ewentualność, że dana osoba faktycznie nie zna ani słowa w żadnym języku obcym, nie da rady się nauczyć i pechowo nie może zwerbować nikogo innego do podróży, kto taką znajomością by się mógł wykazać.
Myślę, że nawet jako przykład mogę podać samego siebie. Powiem Ci w tajemnicy, że moja umiejętność posługiwania się językiem niemieckim podczas pierwszego wyjazdu na zachód była na poziomie żenującym. Nigdy nie przykładałem się podczas lekcji w szkole średniej do nauki tego języka, nie podobał mi się on, chciałem go tylko zaliczyć i jak najszybciej uciec z klasy. Teraz tego żałuję, jednak tak to już jest, jak człowiek jest młody i niewiele w głowie rozsądku posiada. Do czasu pierwszego wyjazdu pamiętałem może kilka podstawowych słówek, które i tak w momencie, kiedy starałem sobie je przypomnieć, jakimiś dziwnym zbiegiem okoliczności ulatywały mi głowy. Żaden z niedoszłych (ani przyszły, o którym zaraz przeczytasz) partnerów podróży także poza całkiem podstawowymi słówkami, nie umiał nic po niemiecku, ani w żadnym innym języku.
A co z angielskim? Faktycznie, chodziłem od podstawówki na lekcje języka angielskiego, jednak moja praktyka w jego posługiwaniu była zerowa, a nauka przez ostatnie lata ograniczała się jedynie do 1,5 godziny tygodniowo w szkole średniej i godziny tygodniowo na studiach. Teraz, kiedy mam za sobą odwiedzone 35 krajów, już bez żadnych problemów posługuję się językiem Szekspira, jednak na początku, mimo całkiem sporego zasobu słów, zwyczajnie się wstydziłem, nie potrafiłem, bałem się go używać. Do tego stopnia, że kiedy już wyjechałem w pierwszą podróż, przez kilka pierwszych dni jazdy nie rozmawiałem praktycznie z nikim. Odzywałem się tylko wtedy, kiedy było to niezbędne. Dziękując za wydanie mi reszty, prosząc o reklamówkę, pytając o drogę. Z czasem jednak, nieco podświadomie, zacząłem szukać kontaktu z ludźmi. Uśmiechałem się, próbowałem nawiązywać jakieś relacje, lecz z obawy przed ośmieszeniem się zagadywałem tylko na migi, sugerując, że w ogóle nie znam języka. Jakoś sobie wydedukowałem w moim wtedy ciasnym rozumku, że mniejszym wstydem będzie, jeśli w ogóle powiem, że nie znam ani słowa, aniżeli jeśli bym zaczął coś nieudolnie dukać. Dziwny to tok rozumowania, ale wiem, że sporo osób ma podobnie. I co się okazało? Że można całkiem miło sobie na migi „pogadać"!
Ciekawostką jest, co potwierdzają także badania, że komunikacja pozawerbalna stanowi nawet do 65% przekazu. Moje pierwsze rozmowy wyglądały bardzo słabo, często trzeba było powtarzać dane schematy kilkukrotnie, zanim druga strona załapała, o co mi chodzi, ale ileż było przy tym zabawy! Z czasem, kiedy już oswoiłem się nieco z tego typu rozmowami i zauważyłem, że ludzie wcale nie wyśmiewają mnie, a nawet sprawia im taka interakcja przyjemność, zacząłem przełamywać się i używać tego słownictwa, które mi tam gdzieś w głowie zalegało. Z każdym dniem coraz więcej, coraz bardziej, aż w końcu pod koniec wyjazdu, bez większego zażenowania i wstydu mogłem podejść do każdego, zapytać o bilety, drogę, jakiś artykuł spożywczy albo zwyczajnie zagadać.
A jeśli jednak z jakiegoś powodu nie możesz lub nie chcesz się nauczyć nawet tych kilku słów, zwrotów, to także nic straconego. Wszystko można zapisać przecież sobie na jakiejś kartce, wyjąć rozmówki i w razie potrzeby przeczytać, pokazać swojemu rozmówcy. Nikt się śmiał nie będzie, obiecuję. Mało tego – ludzie docenią Twoje starania. A jeśli nauczysz się jakiegoś słowa w języku ojczystym rozmówcy, a nie tylko językach uznanych za najważniejsze, takich jak angielski czy niemiecki, to uwierz mi, że od razu zbratasz sobie jego serce. Zawsze to milej, kiedy jakiś obcokrajowiec wyduka po polsku „dzień dobry" czy „miłego dnia", aniżeli ogranicza się do „Hello" czy języka migowego. Znacznie chętniej takiej osobie się pomaga, pokaże przystanek, „pogada" z nią w sklepie. Czyż nie?
Uwierz mi. Ludzie podróżujący to w sporej części żadni poligloci, a czasem mam wrażenie, że im ktoś więcej jeździ po świecie, tym mniej zna języków. Przez te wszystkie lata spotkałem już wielu podróżników, przemierzających od wielu miesięcy, a nawet lat Europę i Azję, którzy nawet zdania – ani to po angielsku, ani w innym języku poza ojczystym – wydukać nie umieli. Zero! Przykładowo poznałem Hiszpana, który nawet podstaw angielskiego nie znał, a już trzy lata z powodzeniem jeździł po świecie, albo parę Brytyjczyków jadących przez Tadżykistan, a kręcących się po Azji Centralnej od dwóch miesięcy, bez jakiejkolwiek znajomości języka rosyjskiego, nie mówiąc już o tadżyckim. Nikt tam przecież nie mówi po angielsku, a jednak dawali sobie radę. Oczywiście stosując gesty, nie podyskutują o wpływie globalnego ocieplenia na ekosystem, o historii, ani o sensie istnienia życia na ziemi, ale z pewnością dogadają się na wszystkie podstawowe tematy. Bez problemów potrafią zrobić zakupy, wskazując palcem konkretne produkty czy też zapytać o drogę, rzucając do rozmówcy nazwę miasta, do którego chcą jechać, po czym czekają na kierunek, który on wskaże. Można? Można.
To jest prawdziwy temat rzeka. O ile w transporcie publicznym ceny za konkretne usługi są zazwyczaj z góry ustalone, o tyle w prywatnych przewozach typu marszrutka, tuk tuk czy ryksza już niekoniecznie. Ogólna reguła jest taka, że im dalej od Europy, tym bardziej Europejczyka chce się oskubać, więc aby mieć pewność, że nikt nas nie naciąga, dobrze jest zrobić rozeznanie w cenach i dowiedzieć się, ile za przewóz płacą lokalni ludzie. Popytaj ludzi, którzy odwiedzili dany kraj, zerknij na blogi. Przywyknij też do tego, że cena, którą płacą ludzie lokalni, podróżując danym środkiem transport regularnie, czasem – zwłaszcza w najbardziej turystycznych regionach świata – nie będzie Ciebie z zasady obowiązywać jako turysty, więc pogódź się z tym, że płacić będziesz więcej. Grunt, żeby kierowca znał umiar i nie przesadził znowu w drugą stronę, bo wtedy nie powinno obejść się bez negocjacji. Ważne jest też, aby ustalić kwotę transportu (zresztą jak i każdej innej usługi!) z góry. Żeby potem nie było sytuacji podczas wysiadania, że przyjdzie Ci zapłacić jakieś horrendalne 30 Euro za 5 minut drogi autobusem. Umowa słowna to podstawa.
Niestety często – zwłaszcza w krajach biednych i rozwijających się – uważa się nas za chodzące portfele, przez co dość często próbuje się nas naciągnąć. Restauracja, hostel, marszrutka. Jeśli nie widnieje nigdzie regularna cena za usługę, a nie znasz też standardów, jakie obowiązują w danym miejscu, postaraj się osądzić racjonalnie daną propozycję, a jeśli stwierdzisz, że chcą Cię wykiwać, koniecznie negocjuj. I nie bój się tego, nie jest to nic złego! Sztukę negocjacji niestety trudno jest przekazać słowami. To tak, jakbym chciał Cię nauczyć jazdy rowerem czy robienia salta w tył, opowiadając Ci kolejne kroki, ruchy. Negocjacji trzeba spróbować, samemu się sparzyć, popełnić błędy i wyciągać z nich odpowiednie wnioski.
Pewnego deszczowego dnia postanowiłem wybrać się na bazar w starym mieście Jerozolimy. Fascynująco tajemnicza plątanina korytarzy, wąskich ścieżek, dusznych i ciemnych zaułków. Stłoczone miejsce, pełne małych sklepików z owocami, jaskrawo-kolorowych słodyczy, tkanin wszelakich, perskich dywanów i ponabijanych na haki wielkich baranich cielsk. Wszystko to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Tak mi się spodobało, że jakby odruchem naturalnym była chęć zakupienia jakiejś pamiątki, kupienia czegoś, co kojarzyłoby mi się nie tylko z bazarem, ale i z samym Izraelem. Wybór był trudny. Przez wzgląd na mój wtedy bardzo cienki studencki portfel większość oferowanych tam towarów była poza moim zasięgiem finansowym. Wtedy w moje oko wpadły kurzące się na jednym ze straganów żydowskie jarmułki. Niepozorna plątanina kilku nitek wełny nie mogła kosztować dużo. Pytam więc na migi starego, schorowanego Żyda, po ile stoi ta konkretna, niebiesko-biała jarmułka, którą sobie upatrzyłem. On, że 20 euro. Moja reakcja była najpewniej taka sama jak Twoja. Oniemiałem, po czym mimowolnie parsknąłem śmiechem. Szybko zrozumiałem jednak, że jest to albo próba naciągnięcia mnie, albo zaproszenie do negocjacji. W sumie wychodzi na to samo. Na Bliskim Wschodzie wręcz nie wypada nie negocjować. Brak negocjacji mógłby być niczym policzek wymierzony w twarz sprzedawcy, gdyż mógłby on uznać, że jego produkty uważam za słabe, niskie jakościowo, niewarte pertraktacji. Dla nas – Europejczyków – cała ta otoczka, kultura targowania się, wysnuwania kolejnych argumentów za obniżką i podwyżką ceny, jest często niezrozumiała, w naszym mniemaniu bezsensowna, zbędna – jednak tam to codzienność. Zatem, ku uciesze starszego, schorowanego Żyda podejmujemy wraz ze znajomym rękawicę. Obie strony mają podstawy angielskiego, więc idzie nieco łatwiej. Żyd rzuca, że to własnoręczna robota jego żony, stąd taka cena. My odbijamy piłeczkę, jakoby taką jarmułkę moja babcia zrobiłaby na drutach w 30 minut.
– Damy 2 euro, ani grosza więcej! – mówimy równocześnie, po wcześniejszych ustaleniach.
To jest główna zasada, której staram się zawsze trzymać. Na irracjonalnie wysoką cenę daję irracjonalnie niską. Równowaga we wszechświecie musi przecież być. Żyd nieco się zaśmiał, podrapał po siwej brodzie i zbił cenę do 10 euro. Nieźle, jak na tak mało praktyki w targowaniu się! Przekonanie takiego doświadczonego wygi o zejście z 20 do 10 euro to jest już coś. Jednak przyznasz, że ponad 40 zł za kawałek wełny w postaci węzełków prostych w dalszym ciągu jest ceną dziwnie zawyżoną. Zatem wyciągam cięższą artylerię, wyjmuję telefon i pokazuję szanownemu panu, jakie są ceny jarmułek w sieci. I to jarmułek znacznie ładniejszych, solidniejszych, lepiej wykonanych, złotymi nićmi przyozdabianych i także „made in Israel". Wszystkie, które znalazłem, kosztowały po przeliczeniu nie więcej niż 6 euro, a jako że ta, którą chcieliśmy kupić, była znacznie skromniej wykonana, rzuciliśmy ostatecznie kwotę 4 euro. Starszy Żyd znowu podrapał się po brodzie i oznajmia w ripoście swoją „ostateczną propozycję" – 8 euro. Na to stwierdzenie my prowokacyjnie – nieco udając brak zainteresowania – obracamy się na pięcie, pięknie dziękujemy i z wolna odchodzimy w stronę kolejnego straganu. Nagle zza pleców dobiega nas zdarty głos schorowanego Żyda [...]
Tutaj nie polecę konkretnej firmy, gdyż jest ich tak wiele i to tak dobrych, że takie selekcjonowanie byłoby dość mało obiektywne i jednocześnie ryzykowne z mojej strony. Przyjrzę się jednak najważniejszym czynnikom, tym cechom plecaków, na które trzeba zwrócić uwagę, aby nie kupić jakiegoś bubla. Zatem, od najbardziej istotnych: