Jaki tak naprawdę jest wyznacznik końca świata? Oddalenie od cywilizacji, niedostępne, nieodwiedzane przez nikogo miejsce, albo zwyczajnie brak produktów, które są dostępne zawsze i wszędzie? Bo jeśli czarny napój z czerwoną etykietką możemy za takowy uznać (a z pewnością wielu tak uważa), to właśnie dotarliśmy na koniec świata!
– Poproszę Coca-Colę – zagaduję drzemiącego sprzedawcę.
– Niestety brak! – odpowiada.
– W takim razie Rc Colę (równie popularny zamiennik Coca-Coli) – kontynuuję
– Również nie ma! – ponowie kręci głową
– A cokolwiek słodkiego do picia? – próbuję dalej
– Skondensowane mleko! – uśmiecha się sprzedawca i wyciąga spod lady błyszczącą, aluminiowa puszkę.
Bez cukru ciężko zmobilizować mi się do jakiegokolwiek wysiłku fizycznego. Nie do końca o to mi chodziło, ale postanawiam już nie wybrzydzać. Płacę należność, pięknie dziękuję i wychodzę ze sklepiku nie dowierzając, że pierwszy raz nie dostałem niczego nawet przypominającego Coca-Coli!
Może nie byłem we wszystkich krajach świata, jednak w kilku państwach i regionach, które powszechnie uznawane są za zacofane i owszem. Zawsze jednak udawało mi kupić cokolwiek czarnego z bąbelkami! Oczywiście, żeby nie było – sam nie uważam braku możliwości kupna niektórych „dóbr cywilizacyjnych” jak Coca-Cola za zacofanie, jednak trzeba przyznać, że jest to pewnego rodzaju ewenement.
Witamy w Aliczur!
To właśnie tutaj, za Langar i przełęczą Kargusz miał miejsce ten właśnie dramat. Podjazd, który pokonywaliśmy dzień wcześnie nie był ani długi, ani stromy, jednak w nocy sypnęło nam śniegiem i mimo wszystko mocno się namordowaliśmy przez te kilkanaście kilometrów. Jak zatrzymałem się na przełęczy, tak bez opamiętania przyssałem się do butelki. Nawet nie przyszło mi wtedy do głowy, że przez najbliższe kilka dni będę jechał o wodzie i skondensowanym mleku…
Odcinek od Langar-Aliczur pod względem dostępności jedzenia i wody pitnej jest najtrudniejszy w całym Pamirze. Więcej o innych newralgicznych miejscach w tekście: Pamir Highway praktyczne porady
Do Aliczur wjeżdżamy nieco po południu. We wsi stoi kilkadziesiąt domów, niewielki meczet i szkoła z bieżnią, której linie stanowią poukładane w rzędzie białe kamyki. Jest jeden guesthouse, homestay i to właściwie tyle. Zero drzew, zero krzaków, zero kolorów. Rządzi szarość, hula silny, zimny wiatr, niemiłosiernie pali słońce. Postanawiamy zatrzymać się w guesthousie, doganiając tym samym Brazylijczyka-sakwiarza, o którym mówiło nam już kilka osób spotkanych po drodze.
– Z Brazylii jedzie! – mówił podekscytowany pasterz,
– Sam, bez niczyjej pomocy! – nie dowierza inny pasterz,
– Na rowerze! – dopowiada jego syn.
Felipe pół roku temu wyruszył z Berlina, dalej planuje jechać na Chiny i do Azji Południowo-wschodniej. Jest mniej więcej w moim wieku, po szkole okulistycznej. Będzie już dwa dni jak nie mamy kompana do jazdy, więc postanawiamy jechać razem dalej. Ale to już następnego dnia, gdyż stwierdziliśmy, że zostaniemy w homestayu na noc. Prysznica brak, wody do mycia zresztą też (chyba, że w lodowatej rzece), ale tak nas zmęczył ten dzień, że z miłą chęcią prześpimy się w osłoniętym od wiatru pomieszczeniu.
Poza nami w guesthouse’ie jest też silna ekipa ze Szwecji i Norwegii, jest jakiś małomówny Niemiec no i Polacy w sile 4 osób. Wychodzi na to, że tego dnia jesteśmy najliczniejsza mniejszością narodową w Aliczur.
Po godzinie 18, mimo ciągle bezchmurnego nieba i świecącego słońca robi się tak zimno, że nie wychylamy nosów na zewnątrz. Podobnie zresztą jak reszta wsi. Raz naszła mnie ochota na zrobienie kilku zdjęć rozgwieżdżonego nieba, jednak silne podmuchy zimnego wiatru szybko wpędziły mnie z powrotem do pomieszczenia.
Przecież jest środek lata! Średnia roczna temperatura wynosi w tej części Pamiru -1 stopnień. Wolę nawet nie myśleć jak beznadziejnie jest tutaj w zimę. Strasznie podziwiam tych ludzi, szalenie mi imponują. Niesłychane, że się przystosowali, że dają radę.
Hit the road Felipe
Następnego ranka jedziemy w kierunku najwyżej położonego miasta Tadżykistanu, a także byłego ZSRR. Jedziemy to jednak pojęcie względne. Nasz nowy kolega Felipe ma problemy zdrowotne, boli go żołądek i co 30 minut musi robić sobie przerwy na odpoczynek. Do tego co 30 minut musi zapalić również papierosa. Fajnie byłoby, gdyby robił przerwę na złapanie oddechu i palenie w tym samym czasie, ale pech chciał, że obie te czynności mają przesunięcie czasowe względem siebie równe 15 minut.
Tym sposobem każde 15 minut, ledwo zdążymy się rozgrzać, wskoczyć w rowerowy rytm, ten kategorycznie domaga się postoju. Jak się domyślacie, niestety nie było nam dane długo jechać razem. Przed końcem dnia rozdzielamy się, umawiając się wstępnie w Murgabie.
Murgab i pierwszy dzień szkoły!
Po drodze, przed Murgab do pokonania mamy dwie niewielkie przełęcze. Obie wysokie na blisko 4000 metrów, oddalone od siebie o kilkadziesiąt kilometrów. Podjazdy są jednak tak niepozorne, że nawet ich nie zauważamy. To prawdopodobnie te dwa małe pagórki, które minęliśmy nawet bez zasapania się. Zupełnie jakbym jeździł po mojej wyżynie śląskiej.
Oczom naszym ukazuje się wielka dolina rzeki Murgab. Pasą się krowy, barany, jest nawet jedno, pierwsze od tygodnia drzewo. Na końcu tej równiny leży Murgab – miasto powstałe w 1891 jako Pamirsky Post. Zbudowane zostało na skrzyżowaniu dróg łączących Chiny z Azją Centralną, miało w zamyśle podkreślać potęgę Związku Radzieckiego w regionie.
Porównując do Aliczur, Murgab jest zdecydowanie żywszy, ciekawszy, zdecydowanie jest tutaj co robić. Dyskoteki, stadionu czy cyrku oczywiście brak, jednak jest sporo sklepów, charakterystyczny bazar zbudowany z morskich kontenerów, są trzy szkoły (2 kirgiskie, 1 tadżycka), 3 restauracje, 4 meczety, 4 banie (miejskie łaźnie). Jest też poczta, stacja benzynowa, kilka homestayów, dostrzegam nawet napis „hotel”. Bardzo ciekawe miasto ten Murgab.
Jest tylko jeden problem. Nie ma tutaj prądu. Każdy radzi sobie dzięki ogniwom słonecznym i generatorom. Dziesięć lat temu była jakaś awaria i do tej pory nie została naprawiona. Najzwyczajniej w świecie nikomu się to nie opłaca, a od najbliższej elektrowni jest zbyt wiele kilometrów, żeby ciągnąć nowe kable.
W końcu robimy porządne zakupy. Nie tam jakieś rozpaczliwe uzupełnianie zapasów, a prawdziwy shoping. Są jajka, słodycze, różne makarony i owoce, którymi Marta z utęsknieniem wypycha sakwy. Jest też tak długo wyczekiwany przeze mnie czarny płyn z bąbelkami. Co prawda Rc Cola, ale zawsze lepsze to niż skondensowane mleko. Odpowiednio droga przez oddalenie Murgabu od miast, gdzie się zaopatruje, ale czego nie robi się dla nałogu.
Ceny są proporcjonalnie do dystansu, który musieli pokonać z towarami sprzedawcy. Produkty w większości sprowadzane są z Kirgiskiego Osz. Wszak z Osz jest 400 kilometrów! Handlarze z Murgabu raz na jakiś czas zabierają pieniądze, pakują się w swoje niewielkie, sowieckie osobówki i wyruszają na zakupy do Kirgistanu. Często mijają nas samochody wracające już z produktami, obładowane po sam dach i wiozące jeszcze na nim worki z mąką czy tez paprykami.
Jedyny produkt, z którego kupieniem mamy ogromny problem jest chleb. Mąkę zwozi się z daleka, chleba jednak brak! O co chodzi? Każdy tutaj zwykł wypiekać chleb samemu, w swoich domach. Nie ma potrzeby więc sprzedawania go na bazarze, zresztą i tak nikt by go nie kupił. Poza nami oczywiście. Po krótkim rozeznaniu, kilku pytaniach ludzi na bazarze, jedna z kobiet lituje się nad nami i prowadzi mnie do swojego domu, gdzie synowa właśnie wyciąga z pieca piękne, chrupiące bochenki chleba. Płacę kilka Somonii i pięknie dziękuję.
Na nocleg postanawiamy wyjechać z miasta. Kąpiel wzięta, zakupy poczynione, śmiało można jechać dalej. Odjeżdżamy kilkanaście kilometrów od Murgabu i rozbijamy się na kompletnym odludziu. Jutro atak na najwyższą przełęcz w całym Pamirze, dzisiaj zaś błogie lenistwo z kubkiem Coca-Coli i bajecznym widokiem na góry. Jak noc długa, tak żaden samochód ciszy nie zakłócił.
Ciekawe zdjęcia, czyta się to bardzo przyjemnie, dobre jest to, że opisujesz też troszkę sprawy od strony technicznej, taka chociażby ciekawostka z Coca-Colą. Oby tak dalej, newsletter zamówiłem i będę czekał na następne wpisy. Powodzenia!
Ja w przyszłym roku, na przełomie czerwca/lipca jadę do Norwegii z plecakiem, żeby sprawdzić się w kontekście survivalowo-turystycznym. Może i mnie uda się coś ciekawego przeżyć, zobaczyć a potem opisać? :)
Dziękuję! Życzę udanego wyjazdu!!
Dziękuję :)
Masz może jakiś następny cel już obrany? Jakieś plany wyjazdowe? Jeśli nie chcesz ich zdradzać, to może chociaż na PW? Chętnie bym się dowiedział.
Niedługo napiszę więcej na blogu! Cierpliwości :)
No nie. I na końcu jest Coca-Cola. Nie jadę tam.
A tak na serio to piękne zdjęcia, ciekawy wpis i coraz bardziej przekonuję się do wyprawy rowerowej :)
Jak zawsze wspaniała przygoda :) Pozdrawiam serdecznie
Dzięki! Również pozdrawiam! :)
Jakie foty! Fantastyczne!
Fenomenalne zdjęcia! Aż przeskrolowałam dwa razy żeby się napatrzeć!
I co, za każdym razem te same? :D
super zdjęcia ! A to piękne że sami pieką chleb, jakoś tak kojarzy mi się to z dobrymi ludźmi :)
fajnie się czyta to ci piszesz , a zdjęcia wymiatają :) aż się chce zazdrościć :)
Jak nie ma coli to nie jade :D
Uwielbiam Twojego bloga. Dzięki opisom, zdjęciom, a także miejscom, w których też chciałabym być. Tutaj, tak jak napisałeś na początku, trafiłeś na koniec świata – bo też wydaje mi się, że miejsce, gdzie nie można kupić Coli, może nosić takie miano :) I rozbroiło mnie zdjęcie z bałwankami na rowerze!
Ah! Dzięki za miłe słowa! Super, że się podoba i zapraszam do newslettera. Od tego weekendu, co tydzień będę słał tam również najciekawsze promocje lotnicze :)
No a bałwanki niestety spadły zaraz po zrobieniu zdjęcia i połamały sobie kręgi szyjne :(
Pewnie, już się zapisałam! Biedne bałwanki… Jak będę miała okazję, to zrobię podobne :) Może nawet w Norwegii, bo lecę tam znowu w lipcu :)
Wooow, no podziwiam, podziwiam i jeszcze raz podziwiam !!! Super opowieść, boskie zdjęcia, ale para jaką macie jest całkowicie do pozazdroszczenia ;) ;) Miejsce ze zdjęć magiczne i puste, a to w nim najpiękniejsze. Mnie najbardziej wzruszyło kupowanie chleba – ten smak będziecie pamiętali latami :) Życzę dalszych udanych wypraw !!!
Swietne zdjecia! My bylismy w Aliczur i Murghabie jakis miesiac temu i faktycznie jest to miejsce polozone na krancu swiata! I ten targ zrobiony w chinskich kontenerow ciezarowych!
Fantastyczne! Zazdroszczę! Książkę już zamówiłem. Pozdrawiam.
daj znać czy się podobała! ;)
uwielbiam Twój blog. trzymaj tak dalej!
Postaram się! ;)
Pięknie tam. Jakoś nigdy mnie w te rejony nie ciągnęło, ale takie historie jak Twoja, zmieniają to :) Tylko kiedy? ;) A awaria prądu 10 lat temu – fajnie pokazuje, co jest dla nich ważne :)
A ja myślałam, że coca-colę to już wszędzie sprzedają :D To znaczy, że to już prawdziwy koniec świata…