Czerwone promienie wschodzącego słońca, spokojna woda, ludzi niewiele, nikt nas nie zabił w tym pustostanie i nawet się wyspaliśmy. Naszło troszeczkę chmur i z tego co ludzie mówią idzie załamanie pogody, deszcze, burze piaskowe i inne podtopienia terenu. Troszeczkę się boimy i jak się okaże po powrocie do domu – nie tak do końca bezpodstawne. Tutaj deszcz pada średnio kilka dni w roku, nie mówiąc już o śniegu – jednak akurat po naszym wylocie opady rozmyją połowę dróg, a w Jerozolimie i na północy kraju spadnie pierwsze śnieg od 60 lat.
Tel Awiw – zwiedzanie
Po dość szybkim ogarnięciu się idziemy łapać stopa na drogę wylotową z miasta . Tym razem z Eweliną łapiemy autostop pierwsi i to od razu na 270 kilometrów – do jakiegoś miasteczka leżącego kilkadziesiąt kilometrów za Beer Szewa. Dodatkowo kierowca jedzie drogą przez pustynię Nagew – zdecydowanie ładniejszą niż ta rzekomo bardziej popularna, ciągnąca się wzdłuż granicy i odbijająca na zachód dopiero przy Morzu Martwym.
Przy drodze, pionowo w ziemię powbijane są długie miary z oznaczonymi co 50 centymetrów skokami, które mają informować o stopniu zalania drogi. Tak jakby miało to dla jakiegoś kierowcy znaczenie, czy teren jest akurat podtopiony pół, cały metr, albo więcej. Kierowca twierdzi, że prognozy nie są zbyt dobre i pędzi ile fabryka dała, żeby tylko zdążyć przed deszczami. Odcinek jest niesamowity. Aż chciałoby się zamienić samochód na rower i trochę pojeździć po tych górkach. Już pisałem – obawy kierowcy co do załamania pogody były słuszne. Pamiętacie Gala, kierownika Masady? Po powrocie dostaliśmy od niego poniższy filmik na maila. Pomyśleć, że takie coś by nas zatrzymało w miejscu, a samolot powrotny do Polski odlatuje jutro…
Bardzo sympatycznie się jechało. Miłe, bardzo dobrze mówiące po angielsku małżeństwo, ale niestety musieliśmy podziękować za wspólną jazdę zanim nawet zbliżyliśmy się do Beer Szewy. Kierowca najwyraźniej miał za dużo koni mechanicznych i nie do końca panował też nad swoją automatyczną skrzynią biegów. Częste zrywy i zakręty tak wymęczył nasze żołądki, że musieliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza na poboczu…
Pan wróżył, że wychodzenie z auta w tym momencie to czyste szaleństwo, no ale co zrobić. Faktycznie zrobiło się bardzo wietrznie i mało przyjemnie, lecz na kolejnego kierowcy szczęśliwie nie czekaliśmy dłużej niż 5 minut. To znaczy troszeczkę oszukiwaliśmy i szczęściu dopomogliśmy. Ja przepakowując plecak schowałem się na przystanku, a Ewelina sama stała na poboczu i machała kciukiem. Zadziałało nad wyraz szybko i kiedy zatrzymał się stary Citroen, ja wtedy wyskoczyłem z wiaty i pobiegłem do pertraktującej już Eweliny z dwoma plecakami pod ręką. Kierowca był nieco zaskoczony i rozczarowany, ale wciąż uśmiechnięty i bez problemu zgodził się nas zabrać.
Tolik jechał po struny do swojej gitarki. Trochę pogadaliśmy i posłuchaliśmy całkiem niezłej muzyki irlandzkiej. Mamy 30 kilometrów do Beer Szewa i ledwo wsiedliśmy do samochodu na zewnątrz rozpętała się burza piaskowa. Niebo przybrało złowrogi, pomarańczowy kolor, cały czas silnie wiało, a na końcu solidnie lunęło. Troszeczkę odwidział nam się ten autostop do Tel Awiwu. Wszystko mokre, cały czas leje, co to za przyjemność? Po kilku chwilach przyszło nam się żegnać. Wysiedliśmy zaraz przy dworcu autobusowym i tam posiedzieliśmy dobre dwie godzinki.
Czas zszedł nam na szukaniu noclegu. Tym razem jednak nie szwędaliśmy się po mieście w poszukiwaniu parku czy innego pustostanu, a jedynie próbowaliśmy coś załatwić przez internet. Zresztą w nocy ma być na tyle zimno, że zwykły pustostan i śpiwór z komfortem 10 stopni może nie wystarczyć.
Szczęśliwie na facebooku siedział Beny z TelAwiwu! Ten sam, u którego spaliśmy pierwszego dnia z Piotrkiem i Pauliną. Tym razem jednak jego mieszkanie było obsadzone do granic możliwości innymi podróżnymi i nie było szans na nocleg tamże. Beny pokazał jednak klasę. Obdzwonił kilku znajomych i nie dość, że uratował tyłek nam to jeszcze załatwił miejscówkę dla Piotrka. Dobry człowiek. Wielka szkoda, że nawet go nie spotkaliśmy…
W końcu stwierdziliśmy, że jedziemy dalej busem. Po niespełna godzinie jazdy i kilku ulewach docieramy do Tel Awiwu. Noc spędziliśmy u Alona – informatyka, który to przybył szybko rowerem otworzyć nam mieszkanie – po czym jeszcze szybciej pojechał z powrotem na jakieś zebranie hakerów. W mieszkaniu było zimno jak na zewnątrz.
Z rana czeka nas już tylko mały trekking w stronę stacji Hahagana no i finalny lot do Polski. Cała procedura na lotnisku trwałą dobre dwie godzinki i można już o niej przeczytać w innym wpisie. To by był koniec relacji z Izraela! Pozdrawiam, mam nadzieję, że się podobało i reszta zdjęć:
Shashin Error:
No photos found for specified shortcode
No i na koniec zdjęcie z samolotu. Kto powiedział, że tanie linie są niewygodne? ;)
Szkoda, że już koniec, dobrze mi się czyta Twoje wypociny :P Miło było jeszcze raz wspomnieć tą podróż ;) Oby więcej takich!
Znów zajrzałem tylko na chwilkę i przejrzałem kilkanaście ostatnich wpisów. Pomyśl nad rozszerzeniem szpalty, będzie się lepiej oglądało zdjęcia. Bo jest co oglądać.
Już jest rozszerzona w niektórych postach :))))
gratuluję. Miło się czyta i ogląda. Fajnie, że potraficie tak podróżować. Tak trzymać. Polecam Chiny i Tybet.
Ale ten świat wygląda zupełnie inaczej niż u nas. Ja bym się chyba nie przyzwyczaił do życia gdzie zamiast lasów jest tyle pustyni.
[…] sobie ponad 3500 lat osada, która aktualnie jest dzielnicą liczącego sobie zaledwie 100 lat Tel Awiwu. Samo miasto Tel Awiw to nowoczesna, elegancka metropolia, która raczej nie jest w moim typie. […]