Zatłoczone pustkowie. Kogo można spotkać w Pamirze?

Czy istnieje w ogóle coś takiego jak samotna podróż? Nie! Szczególnie przez Pamir! Wydawać by się mogło, że mało który turysta-podróżnik się tutaj nie zapuszcza. Że zbyt daleko, niebezpiecznie, brak infrastruktury, warunki mało zachęcające do podróżowania. Nic bardziej mylnego! Podróżnych może i faktycznie jest niewielu, jednak zaletą Pamir Highway jest to, że trafia się niemal na wszystkich!

To, że spotyka się tutaj tubylców – głównie w wsiach i miasteczkach –  jest oczywiste. Nielicznych, ale zawsze. O nich już pisałem, teraz chciałbym przestawić Wam tych drugich, będących w Pamirze tymczasowo, przejazdem.

Mongol rally
Ekipa Mongoll Rally – angielskiej wersji Złombola

.
Praktycznie codziennie mijamy się z amatorami przygód na własną rękę. Z podróżnikami rowerowymi, motorowymi, pasjonatami wypraw starymi, zdezelowanymi busami, uczestnikami jakichś rajdów samochodowych – czegoś w rodzaju polskiego „Złombol” i wielu, wielu innych.

Zawsze powtarzam, że nawet jeśli zawiodły wszelkie sposoby na znalezienie towarzysza podróży, jest spora szansa na to, że znajdziecie kogoś bezpośrednio w drodze. Pamir okazał się być znakomitym potwierdzeniem tej tezy.

.

Samotność w podróży nie istnieje!

Faktem jest, że w samym Pamirze najczęściej jednak spotyka się rowerzystów. Nieśpiesznie podążających przed siebie, dla których wszystko jest dobrym pretekstem do przerwania jazdy, zatrzymania się na chwilę na poboczu drogi. Bo o ile siedzący za sterami swoich busów kierowcy, raczej niechętnie zatrzymują się na pogawędkę, o tyle rowerzyści robią to zawsze!

Spotkaliśmy wiele razy Polaków z różnych części kraju, byli Francuzi zaczynający podróż w Australii, Koreańczycy jadący z Seulu, Brazylijczycy startujący w Berlinie, do tego jeszcze Japończycy, Szwedzi, Amerykanie,  Niemcy, Hiszpanie, Finowie i pewnie wielu innych, o których już zapomniałem.

To zresztą i tak garstka, gdyż z większością jadącą w tym samym kierunku nie mieliśmy się szansy spotkać. Kilku rowerzystów dogoniliśmy i wyprzedziliśmy, jednak to i tak mały procent z „pamirskiego peletonu. Pogranicznik na przełęczy Kyzyl-Art (granica kirgisko-tadżycka) mówił nam, że w lipcu codziennie przez granicę przejeżdża nawet 10-15 rowerzystów!

Francuzi, z którymi mieliśmy przyjemność jechać kilka dni wzdłuż Afganistanu.
Francuzi, z którymi mieliśmy przyjemność jechać kilka dni wzdłuż Afganistanu.
Japończycy zmierzający ku Turcji.
Japończycy zmierzający ku Turcji.
Brazylijczyk jadący do Indonezji, z którym także jechaliśmy razem 2 dni.
Brazylijczyk jadący do Indonezji, z którym także jechaliśmy razem 2 dni.

Z początku myślałem, że nic się tu nie będzie działo. Zwłaszcza pomiędzy osadami ludzkimi miało wiać nudą i monotonią. Później, okazało się, że nie miałem racji! Cieszyłem się z każdego spotkania, z każdej rozmowy. Z pierwszej, drugiej, dziesiątej. Z czasem jednak, po kilku dniach zacząłem się już irytować kolejnymi, takimi samymi spotkaniami. Zauważyłem, że zaczynają wkurzać mnie ciągle te same pytania i te same odpowiedzi…

Bo na dobrą sprawę o czym tutaj rozmawiać? O kraju pochodzenia, o pogodzie, o defektach rowerów. No ileż można?! Dodatkowo miałem wrażenie, że nadjeżdżający z naprzeciwka rowerzyści, równie chętnie pojechaliby dalej, bez zatrzymywania się, a pozdrowienie ręką uznaliby zdecydowanie za wystarczające. Jednak nic z tego. Zawsze się zatrzymywaliśmy, zazwyczaj kończyło się na krótkiej rozmowie i wymianie informacji przykładowo o tym, gdzie  jest następny sklep. Pomijając fakt, że wiedzą taką wymienialiśmy się już z kilkoma poprzednimi sakwiarzami – z pewnością dokładnie tak samo jak aktualni rozmówcy.

Czasem były też plusy takich spotkań. Jedni sakwiarze polecili nam kupić w następnym sklepiku czipsy, które okazały się być prażynkami. Wbrew temu co przedstawiała etykieta.
Czasem były też plusy takich spotkań. Jedni sakwiarze polecili nam kupić w następnym sklepiku czipsy, które – wbrew temu co przedstawione było na opakowaniu – okazały się być prażynkami. Mimo wszystko i tak byłem im wdzięczny, bo już brzydły mi sprzedawane w każdej miejscowości wafelki i strasznie słodkie cukierki!

Spotkania, spotkania, spotkania…

Czasem jednak z kimś polubiliśmy się na tyle mocno, że postanowiliśmy jechać dalej razem. Nim jeszcze na dobre nie wjechaliśmy w Pamir, spotkaliśmy mega sympatycznego Fina imieniem Janne – pierwszego sakwiarza na Pamir Highway, a właściwie to trafiliśmy się jeszcze przed Kailakhum, co na dobrą sprawę jest jakieś 200 kilometrów przed Chorogiem, uznawanym za początek Pamiru.

Było to dzień po tym, jak oszukaliśmy jedną z przełęczy przed Kailakhum, liczącą sobie 3300m.npm. Złapaliśmy na stopa ciężarówkę należącą do jakichś służb odpowiedzialnych za rozminowywanie okolicznych terenów. Z paki zeszliśmy na samej przełęczy. – Min po wojnie zostało już niewiele. Bez obaw możecie rozbijać tutaj namiot! – zapewniał nas kierowca.

Postanowiliśmy jednak nie ryzykować w okolicach przełęczy, zjechać nieco w dół i gdzieś tam, przy rzece znaleźć miejscówkę. Trafiliśmy na wojskowy posterunku kontrolnym. Placówki takie zdarzają się tutaj dość często – nawet co kilkadziesiąt kilometrów – jednak kontrole ograniczają się zazwyczaj tylko do pokazania przepustki zezwalającej na wjazd do GBAO i paszportu. Pan z kałasznikowem na ramieniu był bardzo miły, nie robił zbytnio problemów. Palcem wskazał miejsce, gdzie możemy postawić namiot,  w nocy zaś nas doglądał, świecąc strasznie silną latarką po namiocie.

Nazajutrz okazało się,  że kiedy pomagaliśmy sobie ciężarówką na podjeździe, wyprzedziliśmy walczącego o własnych siłach Janne. Ten postanowił nas dogonić, co udało mu się już przed południem. Podobno solidnie go okurzyliśmy, o czym nie omieszkał wspomnieć zaraz po dogonieniu nas – Nie mógł ten wasz kierowca trochę bardziej uważać?! Prawie mnie w przepaść zrzucił! – rzuca na przywitanie.

IMG_9423
Janne i jego genialny wynalazek – chusta mocowana do czapki na rzepy. Idealna ochrona przed słońcem!

Po krótkiej, wstępnej rozmowie, wyszło na to, że jedziemy w tym samym kierunku (mocno zdziwiłbym się, jakby było inaczej!) i postanawiamy przez najbliższe dni jechać razem do Chorogu.

Był to pierwszy dzień z serii „W sąsiedztwie Afganistanu”. Od samego Kailakhum, przez Chorog, Iszkaszim, aż po Langar – czyli przez  ponad 400 kilometrów jedziemy wzdłuż tej samej rzeki Pandż, będącej granicą z Afganistanem. Przed wyjazdem dość mocno obawiałem się znudzenia tym etapem – bo ile też można patrzeć na jedną rzekę?! – jednak pozytywnie zostałem zaskoczony. Widoki przednie, o dziwo bardzo zróżnicowane. No i ten tajemniczy Afganistan za rzeką, o którym będzie osobny tekst już niedługo!

Busem przez Pamir – czyli nie tylko rowerzyści.

Żeby nie było, że tylko rowerzyści są chętni na pogawędkę – poznajcie też kilku innych podróżnych. Różnych taksówek z turystami mijało nas sporo, z ich pasażerami rzeczywiście mieliśmy kontakt bardzo słaby, jednak jadący prywatnymi pojazdami podróżni także dość często zatrzymywali się na poboczu (tudzież na środku drogi, bo kto komu mandat wlepi?)

Drugiego dnia jazdy z Janne, upatrzyliśmy sobie bardzo fajną miejscówkę z widokiem na Afganistan. Okazało się, że tę sama wybrali już Niemcy jadący dookoła świata swoim bisikiem.
Drugiego dnia jazdy z Janne, upatrzyliśmy sobie bardzo fajną miejscówkę z widokiem na Afganistan. Okazało się, że tę sama wybrali już Niemcy jadący dookoła świata swoim busem.
Tutaj rodacy przyjechali sobie w Pamir takim oto Jeepem.
Tutaj rodacy przyjechali sobie w Pamir takim oto Jeepem.
Austriacy jak zwykle na bogato - ni to busem, ni wozem pancernym - przemierzają Tadżykistan.
Austriacy jak zwykle na bogato – ni to busem, ni wozem pancernym – przemierzają Tadżykistan.
Rosjanie za to, dla kontrastu starym, zardzewiałym busem przemierzają co roku inny kraj. Taka rosyjska wersja "Busem przez świat".
Rosjanie za to, dla kontrastu starym, zardzewiałym busem przemierzają co roku inny kraj. Taka rosyjska wersja „Busem przez świat”.

Trzeba sobie pomagać!

No dobra, trochę ponarzekałem wyżej, jednak najczęściej spotkania w drodze są bardzo potrzebne i pozytywne. Pozytywne, bo pełne życzliwości, uśmiechów, wzajemnego zaciekawienia. Potrzebne, bo jest to okazja do wzajemnej pomocy, wymiany doświadczeń, czy jakiegoś ekwipunku. I tak, kilkukrotnie ja naprawiałem rower różnym rowerzystom, pomagaliśmy Francuzom zamocować naszymi opaskami zaciskowymi bagażnik, innemu odstąpiliśmy trochę wody, zaś Brazylijczyka obdarowaliśmy lekami na chorobę wysokościową.

My także korzystaliśmy z pomocy. Ktoś tam dał nam niepotrzebną już mapę, inny pożyczył taśmy klejącej, która akurat nam się zapodziała. Jadący widocznym na powyższym zdjęciu Rosjanie z okazji spotkania rozkroili zaś melona, który jechał z nimi już od ponad tydzień, a na odchodne odlali nam kilkaset mililitrów benzyny do kuchenki.

Także pamiętajcie, trzeba sobie pomagać! Mimo znużenia licznymi spotkaniami w podróży warto zagadać, zapytać czy czegoś nie trzeba, czy coś nie boli, czy jakoś pomóc można. To nic nie kosztuje… albo kosztuje bardzo niewiele! ;)

Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

12 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.