Nocleg znaleźliśmy kawałek od drogi, na prawdziwej, soczyście zielonej i idealnie przyciętej trawie. To pierwszy raz od dwóch tygodni, kiedy widzimy tyle trawy w jednym miejscu, więc proszę o zrozumienie, że tak się rozpływam nad zwykłą, głupią trawą. Nawet podziurawiona wczorajszego dnia mata nie psuje mi humoru z rana, bo też nic nie wbija się w plecy! Właśnie dzisiaj tak naprawdę zorientowaliśmy się jaki to Kurdystan irański jest kolorowy. Mimo lata, zerowych opadów, zawsze jest na czym oko zawiesić. Ludzie wypompowują wodę z ziemi, podlewają pola, sady, grządki, a gdzieniegdzie pomiędzy kolejnymi pagórkami wiją się niewielkie rzeczki, dające życie nie dalej jak kilka metrów od ich koryta. Na wiosnę i jesienią natomiast, kiedy powietrze jest już znacznie chłodniejsze, cały Kurdystan nabiera jeszcze więcej barw i prezentuje się niebywale atrakcyjnie. Zresztą, patrząc na te wszystkie wypalone słońcem pożółkłe góry nietrudno jest sobie wyobrazić jak to wszystko musi cudnie wyglądać zieleniąc się…
Na śniadanie już tradycyjnie jemy nasz hit wyprawy, czyli – ser feta z dżemem (dzisiaj marchwiowym), do tego trochę masła i wszystko oczywiście rolowane w chleb lawasz. Bardzo to popularne danie śniadaniowe w Iranie i mimo że chyba nic prostszego być nie może, to jakoś wybitnie się rozsmakowaliśmy w tym daniu. Do tego, niezbyt smaczna podróbka coli o magicznej nazwie Ashi Mashi, nieco psująca idealną harmonię smaku.
Na rozgrzewkę dostajemy po nogach niezłym podjazdem. Zupełnie tak jak podczas wczorajszego, pechowego dnia – z tym, że dziś to już 1000 metrów przewyższenia i ponad 20 kilometrów dość sztywnego i mało atrakcyjnego podjazdu, który zwieńczony jest przełęczą położoną na 2200 metrów.
Przesyt wrażeń
Dzień kojąco spokojny. Bardzo dobrze się złożyło, bo po wczorajszych „wrażeniach” potrzebowałem właśnie takiego zwyczajnego, sztampowego, wręcz nudnego dnia. Czasem nadmiar atrakcji jest niewskazany, a tych negatywnych to już w ogóle. Odpoczęliśmy też trochę od ludzi. Nawet te wszystkie niesamowicie miłe sytuacje na dłuższą metę są męczące. Niezliczone zaproszenia na herbatę, rozmowy, uśmiechy, podziękowania, zapewnienia o ponownych odwiedzinach, uściski dłoni i pożegnania. Czasem człowiek aż ma ochotę się zamknąć w sobie, pomilczeć i w samotności chłonąć okolicę.
Droga wije się kolejnymi, spalonymi słońcem wzgórzami, charakterystycznie rozdeptanymi przez stada krów czy innych baranów. Niesamowite jest, kiedy naprzeciwko wyrasta ogromny, kilkusetmetrowy masyw, który aż po sam szczyt przyozdobiony jest tysiącami wąskich ścieżek wydeptanych przez zwierzęta, uparcie poszukujące najlepszego źdźbła. Ze wstydem muszę przyznać, że dużo wody w kurdyjskich rzekach upłynęło, zanim wpadłem na to skąd te dziwne wzory się wzięły…
Nie dzieje się nic. Cisza i pustka. Gdzieniegdzie na sąsiednich wzniesieniach słychać jedynie beczenie baranów i niestrudzone, monotonne nawoływanie ich pasterzy. Od czasu do czasu mącąc ogólny spokój przejedzie rozpędzony samochód. Po blisko 50 kilometrach jazdy, docieramy na wcześniej wspomnianą przełęcz, gdzie pierwszy raz od niepamiętnych czasów wrzucam na siebie polar. Przełęcz zwieńczona jest policyjnym posterunkiem, tajemniczo wyglądającą jakby cytadelą – niepodzielnie dominującą nad okolicą. Z wiadomych przyczyn zdjęcia nie zrobiłem, a mundurowi jeszcze poganiali mnie ręką, żebym jak najszybciej się oddalił od tego strategicznego punktu. Nie wiem czego się obawiali. Rowerzysty-terrorysty z sakwami wyładowanymi prochem? Zero wyrozumiałości, przecież właśnie skończyłem 20 kilometrowy podjazd i to chyba nic dziwnego, że chciałem chwilę odpocząć, złapać tchu? Postanowiłem jednak zagadać do mundurowych i nie dość, że udało mi się chwilę porozmawiać o pogodzie, to jeszcze dostałem (no dobra, sam poprosiłem…) pełną butelkę świeżej, chłodnej wody, ha!
Chwilę później doganiam Piotrka. Nie wiedzieć skąd, przy drodze stało coś w rodzaju restauracji, a zaraz obok Piotrek ze swoim rowerem i wyraźną radością w oczach. Jakoś nie byłem przekonany. W środku poza obsługą nie było oczywiście żywej duszy i z obawy przed zatruciem pokarmowym, wybiłem Piotrkowi posiłek z głowy. Pojechaliśmy dalej poszukać zejścia do rzeczki spływającej z samej przełęczy. Fajnie byłoby sobie zrobić dłuższą przerwę, być może nawet ogarnąć prysznic no i zjeść coś pewniejszego. Po krótkich poszukiwaniach w końcu mamy to upragnione zejście. Wody co prawda nie było jakoś wybitnie dużo, ale była za to oszałamiająco czysta! Nie spodziewałbym się, że na blisko dwóch tysiącach metrów będą żyły kraby i to w dodatku tak okazałe. Przez chwilę przyszedł nam do głowy pomysł urozmaicenia sobie naszej makaronowej diety, lecz zanim się zdecydowaliśmy krab już dawno ulotnił się z menażki ;)
Cały czas wzdłuż granicy z Irakiem kierujemy się na północ, gdzie naszym następnym celem jest kurdyjskie miasto Saqqez, do którego dotrzemy prawdopodobnie dopiero jutro. Początkowo planowaliśmy dojechać dzisiaj, lecz niestety nawierzchnia drogi utrudniała nam osiągnięcie większych prędkości, mimo że praktycznie do końca dnia jechaliśmy lekko z górki. Początkowo asfalt zaczął znikać na kilkusetmetrowe odcinki, jedynie urozmaicając jazdę i wprowadzając taki mały dreszczyk emocji. Później szuter pojawiał się już co kilkaset metrów jakby strasząc, chcąc przygotować nas do najgorszego. W końcu musiało się to stać, przecież ostatnie 50 kilometrów jechaliśmy asfaltem. Świeżo umyci, wyszorowani i pachnący – po kilku pierwszych kilometrach szutru już cali byliśmy oblepieni kurzem. Jakby tego było mało ponownie zaliczyłem glebę.
Lekko się zawiesiłem, kierownica uciekła na piachu i BACH… wjechałem do przydrożnego rowu. Nic się wielkiego nie stało, bo też umiejętnie przeskoczyłem nad kierownicą i wylądowałem telemarkiem lepiej niż Małysz w swoich najlepszych latach. Jedynie trochę boli kolano i mam problemy z pedałowaniem. Rower miał jeszcze mniej szczęścia, bo runął na ziemię i poza obdartymi sakwami stłukło mi się lusterko…
Nieźle się namordowaliśmy, w dodatku rozładowała mi się bateria w odtwarzaczu, co zawsze jest wielką tragedią. W końcu, po blisko 35 kilometrach przebijania się przez kamienie, przychodzi wytchnienie. Pachnący nowością, szatańsko czarny, bajecznie płaski i nieskazitelnie równy asfalt! Jeśli ktoś nie doświadczył kilkugodzinnej jazdy drogą kamienno-szutrową to wątpię, żeby zrozumiał nasze wzruszenie. Kiedy po ciągnącej się w nieskończoność walce z nierównościami, z samym sobą, wertepami, bolącymi nadgarstkami, kurzem w oczach i pomiędzy zębami… pojawia się asfalt! Czujecie to?! Tak myślałem… To jest coś więcej niż wygrana na loterii czy nawet konkursie na bloga roku! W takim momencie całe ciało ogarnia radość tak ogromna, że niemal zakrawająca na szaleństwo. To trzeba poczuć. I jedynie, gdzieś tam z tyłu głowy, pozostają obawy czy aby za kolejnym zakrętem asfalt nie zniknie znowu. Czy aby radość nie była przedwczesna…
Kiedy przychodzi czas na szukanie noclegu znajdujemy się gdzieś 25km przed Saqqez. Tak się szczęśliwie składa, że po drodze zaczęło się pojawiać coraz więcej sadów, pól i poletek wszelakich, a tym samym także i ludzi. Szybko dedukując, postanawiamy spróbować jakiegoś noclegu na, hm… powiedzmy pół-gospodarza. Czyli, że niby zapytamy o pozwolenie na rozbicie namiotu, ale nie na posesji domu lecz gdzieś w jakimś sadzie właśnie. Pomimo wielu (jak na gościnność kurdyjską) próbach, za trzecim razem dostajemy pozwolenie! Dwóch w średnim wieku panów w pocie czoła oporządzało swoje grządki i drzewka, kiedy my zabraliśmy się do rozstawiania namiotów. O tej porze we wszystkich sadach zaczyna się podlewanie, a co za tym idzie, na cały regulator pracują wszystkie pompy. Ogromne, spalinowe i ryczące maszyny, wydobywające niebotyczne ilości wody na powierzchnię. Panowie rozpalili nam ognisko, udostępnili trochę przysmolony czajnik, czarną herbatę i obdarowali całkiem sporą ilością ogórków, pomidorów i rzodkiewek tak diabelnie ostrych, że z bólem serca musieliśmy się ich pozbyć. Wieczorem, kiedy już było po wszystkim, sad opustoszał, a my w ciszy zajadaliśmy się jajecznicą, przyjechał na motorze jeszcze raz właściciel sadu, aby wraz z synem podrzucić nam kilka placków chleba lawasz. Było w sam raz do jajecznicy i tylko szkoda, że nie było możliwości pogadać o czymś bardziej wyszukanym, niż „kodża (skąd?)” i czy „Iran ok?”.
Świetny wpis . Czekam na dalszy ciąg .
P.S Zawsze zastanawiało mnie jak to jest że w takich krajach jak Iran czy Irak przy temperaturach wynoszących ponad 40 stopni drogi asfaltowe są w bardzo dobrym stanie a u nas przy 25 stopniach asfalty rozpływają się jak smalec na patelni…Co dziwniejsze wiele z tamtejszych dróg robiona była przez nasze firmy ( mój tata pracował kilka lat w Iraku )
Też się właśnie zastanawiam jak to jest i chyba u nas musza być niezłe przekręty i kombinowanie ze składem nawierzchni. Żeby taniej, żeby szybciej :D
Przepięknie tam jest, cudowna wycieczka ale ja bym się bała na coś takiego wybrać.