Koczownictwo w Kirgizji umarło, a przynajmniej koczownictwo w pełnym tego słowa znaczeniu. Jedyni nomadzi jacy się jeszcze ostali w Kirgistanie to pasterze rozkładający jurty gdzieś daleko w górach, gdzie można znaleźć jakąś zieleninę dla stad.
Rzekłbym pół-koczownicy, gdyż jurty rozkładane są tylko na okres letni, a kiedy temperatura zaczyna spadać wracają do swoich domów. Do głęboko w górach schowanych wsi i miasteczek.
Kirgiska muzyka tradycyjna, do lepszego czytania. ;)
.
Nikt nie uprawia koczownictwa jak za dawnych lat, gdyż nie ma już takiej potrzeby. Świat się zmienia, Kirgistan powoli także.
Weźmy za przykład naszych gospodarzy, u których spaliśmy w specjalnie dla turystów postawionej jurcie. Opiekują się oni zwierzętami nie tylko swoimi, ale też sporej części mieszkańców wsi Tolok, położonej jakieś 50 kilometrów stąd, w dolinie . Teraz nie ma tam ani źdźbła trawy, wszystko spalone jest słońcem, w okolicach jeziora SongKul zaś pożywienia dla zwierząt nie brakuje. Kiedy jednak nad jeziorem spadnie pierwszy śnieg pakują oni swoją jurtę do samochodu półciężarowego i wyruszą z powrotem w dolinę. Wtedy każdy z właścicieli odbierze swoje zwierzęta i sam będzie się martwił o to, by znaleźć im jakieś pożywienie.
Z całej wsi Tolok może pięć, sześć rodzin udało się wraz z jurtami i stadami w okolice Song-Kulu. Nie jest jednak tak, że nasi gospodarze przebywają na tym odludziu dla samej natury i chęci przedłużenia tradycji. Z całym tym pół-koczownictwem wiąże się niezły biznes, dzięki któremu są oni jednymi z bogatszych mieszkańców wsi.
Nikt przecież nie pracuje za darmo. Każdy, kto chce aby jego zwierzęta pasły się na zielonych pastwiskach, a tym samym szybciej rosły, musi zapłacić oczywiście tym, którzy będą się nimi opiekować. We wsi przecież każda rodzina ma jakieś zwierzęta, jednak nie może być tak, że wszyscy naraz wyjadą ze swoimi maleńkimi stadami w góry. Byłoby to co najmniej bezsensowne. Nie bardzo wiem jak wygląda selekcja na pasterzy, ale pewnie jednym z głównych czynników jest tutaj posiadanie jurty no i jakiegoś znajomego, który dowoziłby jedzenie.
Koczownicy już tylko na rysunkach?
Cena za miesięczną opiekę nad baranem wynosi 1$, za krowę 5$, zaś za konia 7$. Jeśli przemnoży się to przez kilkadziesiąt, czasem kilkaset zwierząt wychodzi całkiem niezła kwota jak na standardy kirgiskie, gdzie średni miesięczny zarobek (o ile ktoś w ogóle ma pracę) wynosi 100$. Do tego co kilka dni trafi się jakiś turysta i biznes kręci się aż miło.
W innych rejonach, gdzie całe wsie znajdują się wysoko w górach nie ma znowu potrzeby przemieszczania się z jurtami w poszukiwaniu łąk. Mężczyźni na zmianę wypasają stada, wędrując po okolicznych wzgórzach po kilka dni. W takim wypadku oczywiście nikt nikomu nie płaci za wypas zwierząt.
Jeden ze spotkanych wysoko w górach pasterzy, wraz z zięciem wypasa ponad 300 baranów, z czego zaledwie 25 jest jego własnością. Reszta należy do sąsiadów, składających się na 20 rodzin. Przez trzy dni wędruje po górach, jednak nie dalej niż kilkanaście kilometrów od wsi. Po tym zaś wraca i zostaje zmieniony przez kogoś innego.
Ciekawostką jest, że swojego czasu, kiedy jeszcze pod swoim ciężkim buciorem trzymał Azję Środkową Związek Radziecki, Rosjanie starali się wytępić koczownictwo i przymusowo osadzić jak najwięcej nomadów. Dochodziło nawet do takiego kuriozum, że budowali oni Kirgizom betonowe jurty, które z daleka wyglądały jak prawdziwe, ciągle były namiastką tradycji, jednak nie dało się z nimi przemieszczać.
Tradycja w Kirgistnaie jest jednak cały czas mocno kultywowana, a dodatkowo obserwuje się ponowną fascynację jurtą i wszystkim z nią związanym. Stawia się mnóstwo jurt dla turystów, w większych miastach są restauracje w kształcie jurt, wszędzie jurty i pamiątki z nimi związane. Odbywają się także przeróżne festiwale kultury kirgiskiej jak chociażby Festiwal nomadów, czy też ten, który mieliśmy okazję odwiedzić właśnie nad Song Kulem, gdzie można było zobaczyć m.in. wystawę obrazów przedstawiających życie koczownicze Kirgizów (patrz wszystkie fotografie we wpisie).
Pewnie nie bez znaczenia jest tutaj coraz większa ilość turystów nawiedzająca Kirgistan i okoliczne kraje Azji Środkowej. Kirgizi doskonale znają wartość swojej kultury i tradycji. Starają się zrobić z nich coraz częściej coś, co można pokazać światu, czym zainteresować potencjalnych turystów, no i przede wszystkim – coś, na czym można zarobić.
Na koniec słów kilka o mojej ulubionej książce Kapuścińskiego – Kirgiz schodzi z konia. W książce tej opisywane są zarówno kraje Zakaukazia, jak i Azji Środkowej. Tak się złożyło, że rok temu miałem okazję odwiedzić te pierwsze z Gruzją, Armenią i Iranem na czele, w tym roku pozostałe. Tym sposobem, z kilkoma wyjątkami, blisko 50 lat po autorze, zobaczyłem te same krainy na własne oczy. Jednak nie o tym chciałem na zakończenie.
Mimo że w Kirgistanie tradycyjne koczownictwo prędko odchodzi w niepamięć, nie znaczy to, że Kirgizi zapominają o tym kim są, skąd pochodzą i co to znaczy być Kirgizem. A bycie Kirgizem oznacza między innymi – umiejętność jazdy na koniu! Koń i Kirgiz tworzą naturalne, nierozerwalne połączenie i nawet 50 lat od powstania książki Kapuścińskiego, Kirgizi w dalszym ciągu licznie ujeżdżają konie i uprawiają sporty związane z jazdą na koniu (Buzkaszi lub Kok Boru), a także hodują je na mleko czy mięso. Nawet ludzie żyjący długie lata w Biszkeku wiedzą jak konia się siodła, jak się na nim jeździ, jak o konia dbać i co najważniejsze wcale nie wstydzą się o tym mówić.
Zatem co ten Kapuściński za głupoty wypisywał? Kirgiz schodzi z konia?!
Cenzura…
Geneza powstania owego tytułu jest bardzo prosta, a sam autor nie do końca miał wolną rękę przy jego wyborze. Aby to zrozumieć, trzeba przenieść się w tamte czasy. Pamiętajmy, że Kapuściński nie opisywał poszczególnych krajów Zakaukazia i Azji Środkowej, a republiki wielkiego mocarstwa, jakim był Związek Radziecki. Jak to wielkie imperia mają w zwyczaju, także (a może przede wszystkim?) Związek Radziecki starał się narzucać swoim republikom swoje zasady, na siłę je cywilizować. A przecież tereny, które opisuje Kapuścinski w „Kirgizie” należały do najbiedniejszych i najbardziej zacofanych w Związku Radzieckim. Wstydem dla ZR byłaby książka opisująca nieudolne cywilizowanie tychże krajów, a jednak autor nie stronił od opisów prawdziwego Kirgistanu:
Fragment z książki: „Rano pojechaliśmy dalej, zobaczyć budowę wielkiej elektrowni w kanionie rzeki Syr-darii, która na terenie Kirgistanu nazywa się Naryn. […] Był czerwiec, stada ściągały w głąb doliny. Wielbłądy niosły na grzbietach wojłokowe jurty. Koło nas przelatywali na koniach Kirgizi. Droga od jurty Dżumala do miejsca, gdzie inżynier Leonid Tołkaczew kieruje budową elektrowni, wynosi 250 kilometrów. Na tym odcinku przejeżdża się przez trzy klimaty. Najpierw jest Susamyr. Potem góry, śnieg, lodowate wichry. Potem tropik – pustynny, posępny krajobraz, bez jednej rośliny, bez śladu życia. Dalej, w górach, powstaje elektrownia. Jest to unikalna budowla.”
Czemu zatem cenzura nie zablokowała tej niewygodnej publikacji? We fragmentach opisujących rozwój poszczególnych republik, co chwila wplatane były wątki związane z kultywowaniem tradycji i świadczące o świadomości narodowej Kirgizów. Autor odpowiednio ominął jednak w książce wątki polityczne i ani razu nie użył słów „Związek Radziecki” dzięki czemu nie wzbudził większego zainteresowania swoim utworem w Moskwie. To z pewnością miało kluczowy wpływ na publikację, jednak dla pewności, całość utworu została spięta nieco mylącym tytułem, błędnie sugerującym postęp cywilizacyjny i odchodzenie od tradycji mieszkańców Kirgistanu . Tak oto dzieło zostało dopuszczone do druku.
Dobrze, ze sa jeszcze miejsca, gdzie tradycja oparla sie 'postepowi’ i polityce:)
Niesamowite, klimatyczne zdjęcia i bardzo ciekawy, merytoryczny tekst. Zajrzałam przy okazji do artykułu „Jezioro Song-Kul. NAJtrudniejszy etap życia i nocleg w jurcie.” Naprawdę świetny i pomimo znacznych trudności w przemieszczaniu się :) , te widoki – po prostu coś obłędnego!!! Ta przestrzeń robi ogromne wrażenie!
Ciekawe! Nie wiedziałam, skąd ten tytuł :) Bo przecież Kirgiz z konia nie schodzi.. ;)
Fajnie, że gdzieś na świecie są ludzie związani tak bardzo z kulturą i tradycją, a przy okazji potrafią tą kulturą i tradycją zarazić młodszych. Stąd bierze się powrót do korzeni.
Świetny tekst, a zdjęcia i ilustracje przez Ciebie wstawione jeszcze bardziej oddziałują na czytelnika!
Świetny pomysł z ilustracjami, czasem oddają coś lepiej niż zdjęcia. Mogę spytać skąd wziąłeś?
Ciekawy artykuł! Znajoma, która jest trochę starsza ode mnie, powiedziała mi ostatnio – jedź do Azji Środkowej, bo niebawem wszystko tam będzie inne.
Taki trend utrzymuje się moim zdaniem wszędzie i od zawsze. Nic już nie jest takie jak było wczoraj :)
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jednak jest takie miejsce, gdzie tak nie jest: Korea Północna :)
Faktycznie. Myślę, że jednak do czasu. W końcu czara musi się przelać…
Chciałabym kiedyś trafić do takiej jurty. Nawet ze świadomością, ze ta jurta to bardziej dla turystow niż dla siebie. Ale niekoniecznie do jurty – hotelu, tylko takiej o ktorej piszesz, gdzie ktoś żyje z wypasania zwierząt i faktycznie w tej jurcie przez cześć roku mieszka. Zdjecia, które z takich jurt widziałam, sa magiczne.
Świetny pomysł z podkładem muzycznym,faktycznie przyjemniej się czyta.Krajobrazy oczywiście wymiatają.
super! ;)
Cześć mam pytanie w przyszły tydzień wybieramy się z rowerami do Pamiru, orientujesz się może jak wyglądają godziny otwarcia granic między Tadzykistanem a Kirgistanem
Hej, nie pamiętam. Jednak raczej są to dosyć ludzkie godziny. Od biedy można kimnąć się pod granicą:)
ok, dzięki :) mam nadzieje że wyjazd się uda nam tak jak Tobie :)
trzymam kciuki :)