Czaj na granicy iracko-tureckiej

Solidnie wysypiamy się za wczoraj. Pobudka o 6.30. Pierwszy wstaje dzisiaj Piotrek, co nie zdarza mu się często, a mam nawet wrażenie, że był to pierwszy raz podczas całej wyprawy. Na umówione śniadanie z szanownym panem komendantem się nie stawiamy jednak nie dlatego, że nie jesteśmy głodni, ale dlatego, że nie stawił się sam pan komendant. Albo pojawiły się wczoraj jakieś przekłamania w komunikacji i źle się dogadaliśmy, albo kucharki posterunkowe zastrajkowały, albo najzwyklej w świecie komendant zaspał. Nie mamy czelności się upominać, więc szybko się zbieramy i zjeżdżamy w dolinę. Granica iracko-turecka jest jakieś kilkadziesiąt kilometrów dalej, więc śmiało dzisiaj powinniśmy zdążyć. 

Mając w pamięci wczorajszą rozmowę podczas kolacji, staramy się znaleźć rzekę, którą polecali nasi dobrodzieje, a która rzekomo znajduje się kilka kilometrów dalej. Zjeżdżając „na głodzie” przez kolejne 15 kilometrów wreszcie rezygnujemy z rzeki i jemy śniadanie gdzieś obok przydrożnego krzaka. Do ciastek darowanych wczoraj przez panią domu, ostała się jeszcze mrożona kawa darowana przez policjantów. Całkiem przyjemny zestaw jak na pobudzenie organizmu i doładowaniu go cukrem przed kolejnym, wyłaniającym się już zza sąsiedniej góry podjazdem.

Ceny w Irackim Kurdystanie

Nad wyraz szybko docieramy w okolice granicy z Turcją i czym prędzej wydajemy ostatnie irackie pieniądze, w przygranicznym mieście Zakho. Ceny w irackim Kurdystanie są całkiem przyzwoite. Lody to jedyne 250 IQD, konserwa od 1500 do nawet 10.000 IQD za pół kilogramową puszkę, coca-cola niecałe 2500 IQD, pomidory w puszce 1500 IQD – gdzie 1 złoty to 400 IQD (iracki Dinar). Za resztę kupuję także syryjską kawę na pamiątkę. Otworzyłem ją dopiero w Polsce i powiem Wam, że lepszej kawy w życiu nie piłem. Jakieś aromaty ziół, kardamon, cuda na kiju. Ah!

w stornę piranshahr
w stornę piranshahr
za rzeką Syria
za rzeką Syria
 
Granica kurdyjska
Granica kurdyjska
 

Finalnie docieramy pod przejście graniczne Silopi – Zakho. Opuszczamy Irak, lecz ciągle pozostajemy w Kurdystanie. Jest to największe przejście graniczne, jakie kiedykolwiek było dane mi widzieć. Dziesiątki budynków, setki tirów, tysiące ludzi. Co chwila trzeba zatrzymywać się przy innym okienku, aby załatwić poszczególne formalności. Dobrą nowiną jest to, że bez problemu można przejechać rowerem. Nie trzeba brać taksówki, jak to ma czasem miejsce na przejściach typowo samochodowych. Nikt nas nie zatrzymał z tego powodu ani  nikt nie robił problemów.

Przejście graniczne Silopi – Zakho

Zaczynamy całą skomplikowaną procedurę. Najpierw kontrola paszportów przez jakiegoś oficera, później kierują nas na prześwietlenie sakw, podczas którego nikt nawet nie patrzy na monitor rentgena. W międzyczasie kolejna kontrola paszportów, tym razem przez pana bez munduru. Dalej jesteśmy kierowani do budynku, gdzie kupuje się wizę turecką w cenie 15 euro. Z naklejką udajemy się  oczywiście do kolejnego biura położonego w zupełnie innym miejscu i oddalonego o dobre kilkaset metrów. Najlepsze jest to, że po drodze nie ma żadnych znaków po angielsku, a z Turkami ciężko jest się porozumieć. Długo błądzimy i dużo czasu nam trzeba, żeby wszystkie elementy układanki w końcu ułożyć w całość.

chłopaki z przejścia granicznego
chłopaki z przejścia granicznego
 

Po kolejnych kilku kontrolach paszportów przez przypadkowo napotkanych mundurowych, pokonaniu kilku kolejnych szlabanów, okienek i bram – wreszcie docieramy do przedostatniego, głównego biura. Tamże szczupły, wysoki policjant wita nas słowami dzień dobry, zapraszam! , wkleja osobiście wizę, przybija pieczątkę i zaprasza na czaj. Z czasem przychodzi coraz więcej funkcjonariuszy ciekawych nowych przybyszów. Nakreślamy jak wyglądała nasza dotychczasowa trasę i gdzie teraz zamierzamy się wybrać. Popełniliśmy jedynie błąd i zaznaczyliśmy, że właśnie jedziemy z Kurdystanu irackiego, którego Turkowie nie uznają. To znaczy nie tyle bląd, co była to bardziej moja prowokacja, bo bardzo byłem ciekaw ich reakcji. Wszystko to już działo się po przybiciu pieczątki, więc mogliśmy do woli się sprzeczać. Mundurowy stanowczo podkreślił, że nie ma czegoś takiego jak Kurdystan i że przyjechaliśmy z Iraku. Że w Turcji także nie ma Kurdystanu, a jedynie Turcja.

Co prawda tureccy Kurdowie nie nacierpieli się tak jak ci mieszkający w Iraku, ale są to i tak smutne przykłady propagandy.  Praktycznie cała część południowo-wschodnia jest zamieszkała przez Kurdów w sile blisko 12 milionów – ciągle walczących o najbardziej podstawowe prawa. Jeszcze przed kilkoma laty nie mogli się oni posługiwać nawet własnym językiem! Teraz jednak sytuacja się już lekko poprawiła i mimo że dalej są przez wielu nieuznawani jako naród, mogą już publicznie, bez żadnych konsekwencji mówić po swojemu, nosić swoje tradycyjne stroje i na każdym kroku podkreślać, że są Kurdami –  co też nader często czynią.

straganik, darmowe winogrona...
straganik, darmowe winogrona...
 
 

Pierwsze wrażenie i nocleg…

Zanim uwinęliśmy się z tymi wszystkimi procedurami, jest już sporo po południu. Do najbliższego miasta Silopi mamy zaledwie kilkanaście kilometrów i gdzieś za nim postanawiamy szukać miejsca pod namiot. Pierwsze zderzenie z Turcją nie było najprzyjemniejsze, ludzie jacyś tacy inni, dzieci niegrzeczne, co chwila latają w naszą stronę kamienie i jakieś niezrozumiałe dla nas docinki. Może to pierwsze wrażenie, może jutro będzie lepiej. Mam nadzieję.

Nocleg znajdujemy na stacji benzynowej. Za zgodą właściciela rozbijamy się tuż obok jej zabudowań, na całkiem atrakcyjnie wyglądającym trawniku. Miejsca tego typu mają niestety taką wadę, że są na widoku i skupiamy na sobie uwagę każdego przechodzącego obok. Przesiadujemy trochę z właścicielem, popijamy czarny czaj i trochę rozprawiamy po angielsku. Wokoło nas i naszych namiotów latają kolejne rozwydrzone dzieciaki, tym razem potomkowie właścicela stacji. Wrzeszczą, wszystkiego dotykają, spokoju nie dają. Mamy niejako związane ręce, a szanowny właściciel jakoś nie rwie się do uspokajania młodocianych, coraz śmielej sobie zresztą poczynających. Z rozmów pamiętam tyle, że gospodarz nie mógł zrozumieć tego, że nie palimy papierosów. – Przecież tu wszyscy palą, nawet 12 letnie dzieci! Próbujemy jakoś wytłumaczyć, że w Europie palenie staje się niemodne i w gruncie rzeczy jest to niezdrowe. Jak grochem o ścianę i nawet nie staramy się ciągnąć tematu, bo akurat najmłodszy syn naszego gospodarza bierze się za odpalanie fajki ojcu. Co kraj to obyczaj. Idziemy spać… :)

nocleg na stacji
nocleg na stacji
 

Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.