Nie wyspałem się w ogóle. Kiedy Zahir wczoraj pytał, o której zamierzamy wstać, niedługo myśląc, wypaliłem: – 7 rano! Wszak codziennie wstajemy o tej godzinie. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że chodzimy też spać odpowiednio wcześniej, a nie o 1 w nocy. Zasiedzieliśmy się, ale było warto.
Pełen nadziei, że Zahir i tak nie wstanie na tę godzinę, stwierdziłem, że nie ma co już prostować tej informacji. Powiedziałem to powiedziałem, kiwnąłem twierdząco głową i szybko zasnęliśmy.
Zahir jednak człowiekiem słownym i punktualnym jest, więc jak obiecał tak zrobił. Punkt 7, do drzwi słyszę pukanie. – Karol, wstaliście? Karol! – mówi, niemal szepta. – Tak, tak! Kończymy się już pakować – odpowiadam zza drzwi, po czym trącam Martę, żeby wstawała prędko bo zaspaliśmy.
Zostaliśmy zaproszeni na śniadanie. Jest konfitura z chlebem, czaj z cukrem. Chcemy dorzucić coś od siebie, jednak Aida – żona Zahira – kategorycznie nam zabrania.
– Jak się spało? Wiecie, że w nocy pokazywali mecz Legia Warszawa – Wisła Kraków? To chyba najlepsze drużyny w Polsce, co nie? – pyta Zahir. Owszem, potwierdzam, a przynajmniej tak mi się wydaje, że są najlepsze. Kiedyś oglądałem kilka meczów ligi polskiej, jednak poziomem zbliżona była ona bardziej do kabaretowej ligi dwójki, aniżeli ulubionej przeze mnie ligi angielskiej. Zahir jest zachwycony i przez sympatię dla jego osoby nie podważam ani nie burzę jego uwielbienia dla naszej ligi. Swoją drogą aż strach pomyśleć, jak grają w piłkę Kirgizi.
Spać szliśmy po 1, Zahir wstał o 3 na mecz, o 5 położył się znowu spać, a o 6,30 już zaczął dzień. Jeśli to jest jego normalny tryb, nie mam pojęcia jak on to robi, że się wysypia. Ma w sobie taką energię, jakiej ja nie mam nawet po 8 godzinach snu.
Dziękujemy za gościnę, robimy pamiątkowe zdjęcie, obiecujemy ponownie kiedyś wpaść i odjeżdżamy. Jedyną zaletą owej pobudki jest to, że ciągle jest w miarę rześko. Słońce jeszcze nie pali, twarz muska lekki wiaterek. O dziwo jedzie mi się całkiem dobrze. Droga przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów jest płaska jak stół, a najbliższe wzniesienia zarysowują się dopiero gdzieś tam, daleko na horyzoncie.
Trzydzieści kilometrów pokonujemy w iście kolarskim tempie, bez zsiadania z roweru. Raz ja jadę pierwszy robiąc osłonę od wiatru Marcie, za chwilę Marta wyprzedza mnie i upiera się, że i ona chce jechać jakiś czas pierwsza.
– Nie będę Ci na dupę patrzyła cały dzień! – rzuca wyprzedzając mnie i gna tak, że momentami mam problemy z utrzymaniem jej koła.
W poszukiwaniu cienia…
– Co jest do cholery? – myślę sobie. Siły zaczynają mnie opuszczać czy co? Za mało zjadłem, nie wyspałem się? Wygląda na to, że zaczyna tym razem mnie dopadać jakiś kryzys. Temperatura szybko zaczyna się podnosić.
Minęły niespełna dwie godziny, kiedy było już standardowe 35 stopni. Kompletnie opadłem z sił. Na ratunek przychodzi mi kilka drzew, których cień przyciąga mnie jak magnes metalowe opiłki. Padam jak kłoda na matę i ani myślę się ruszać przez najbliższe godziny. Niczym Marta kilka dni temu, kiedy śledziło nas jakieś podejrzane Audi.
Zatrzymujemy się, docelowo na 30 minut, jednak szybko stwierdzam, że przerwę trzeba przedłużyć co najmniej do kilku godzin. Może nawet do jutra. Teraz Marta się nudzi, a ja zbieram siły. Jednak nawet tak prosta czynność jak leżenie odłogiem i regeneracja, okazuje się być niebywale trudnym zadaniem. Korona drzewa jest tak licha, że co chwilę muszę się budzić i przesuwać matę w cień. Młode indyki, które odwiedziły nas w międzyczasie, także mają za nic, że chciałbym trochę sobie poleżeć w spokoju. Gonią się, gdaczą (czy co tam robi indyk?), skubią moje skarpetki. Jakby tego było mało, ktoś pokierował do aryku wodę (rów wydrążony w ziemi, służący do nawadniania pól) i zaczęło zagrażać nam zalanie miejscówki. Na szczęście w porę przybiegło dwóch uzbrojonych w łopaty chłopaków i prędko pogłębili kanał.
W poszukiwaniu wody…
Ponowny start następuje po 6 godzinach. Jedziemy przez wsie: Kyrgyz-Kyshtak, Chon-Kara aż do Ak-Turpak i Batken. Dalej czuję się beznadziejnie, jednak do dalszej jazdy motywuje mnie oddalona o 30 kilometrów rzeka Soh, w której mamy nadzieję nieco popływać. Gruba niebieska linia na mapie, wygląda bardzo obiecująco. Marta bierze mnie na koło i tym razem to ja jej większość czasu przyglądam się od tyłu.
Morale opadają mi zupełnie, kiedy dojeżdżamy do rzeki. Szerokie na kilkadziesiąt metrów koryto, wypełnione jest wijącą się pomiędzy licznymi wysepkami szaro-brunatną, ledwo płynącą cieczą. Pod długim mostem pracuje kilka koparek, obok kierowcy myją swoje samochody, a pomiędzy nimi gania się liczne bydło. Cienia oczywiście brak. Słabe warunki do kąpieli – nie mówiąc już o odpoczynku. Klapa na całej linii.
Bez słowa jedziemy dalej. Niby nie powinienem być zaskoczony, gdyż większość rzek na nizinie, w okolicach miejscowości wygląda tak samo. Wystarczają porozumiewawcze spojrzenia pełne smutku i rezygnacji. Nawet zdjęcia nie robię. Wybaczcie.
Po kilku kilometrach natrafiamy jednak na basen! Najprawdziwszy, betonowy, całkiem ładnie wykończony basen! Cud nad cuda. Obiekt pełen chłodnej, nie do końca czystej wody w środku i cienia wokoło. W dodatku cały ośrodek jest pusty, a jedyna osoba, która szwenda się w pobliżu, twierdzi, że kąpiel jest darmowa i możemy używać sobie do woli. Pięknie! W końcu przydadzą się nam do czegoś okulary do pływania!
Ledwo zjedliśmy po kromce z dżemem, ledwo wrzuciliśmy na siebie stroje kąpielowe i wskoczyliśmy do wody – basen jakby ożył. Nagle, nie wiedzieć skąd, pojawiło się mnóstwo ludzi. Głównie dzieciaki uzbrojone w kąpielówki, kilka starszych osób i pani odpowiedzialna za porządek, wyławianie specjalnym sitkiem na patyku liści i kasowanie za wstęp.
Żeby było ciekawiej – Marta jest jedyną kobietą w stroju kąpielowym. Poza nią, w basenie pływają same chłopaki. Atmosfera jest jednak bardzo przyjacielska. Hitem basenowym są związane sznurkiem plastikowe butelki, pomagające tym nieumiejącym pływać utrzymać się na powierzchni wody. Taka uzbecka (dzieci są Uzbekami żyjącymi w Kirgistanie) wersja gumowych motylków, które zakłada się u nas dzieciom na ramiona. Młodzież chętnie zagaduje, ściga się z nami, a jeden z chłopaków postanowił nawet pilnować naszych rowerów.
W takich sytuacja zawsze znajdzie się jakiś bardziej elokwentny dzieciak. Samozwańczy ochroniarz, który uważa, że jest bystrzejszy niż reszta, a co za tym idzie jego obowiązkiem i honorem jest uciszanie swoich kolegów i dopilnowanie, żeby JEGO goście czuli się dobrze i bezpiecznie.
Na koniec, kiedy zbieramy się do wyjścia, basenowa gospodyni kategorycznie zabrania nam sobie płacić za wstęp. Nawet poczęstować ciastkami się nie chce, tylko uśmiecha się tajemniczo na pożegnanie…
W sąsiedztwie meczetu.
Po wczorajszym noclegu u Zahira ponownie bardzo chcemy kogoś poznać. Zbliża się wieczór, postanawiamy odbić w jedną z bocznych, gruntowych dróg. Dłuższą chwilę kręcimy się koło meczetu. Z opowiadań znajomych wiem, że opiekunowie bardzo chętnie nocują podróżnych i bez problemów pozwalają na rozbicie namiotów gdzieś obok meczetoych zabudowań.
Jest to bardzo dobra opcja na nocleg w podróży. Czasem nawet pozwolą spać w świątyni! Koło meczetu zawsze jest jakaś łaźnia gdzie można się umyć, często znajduje się piekarnia czy też sklep, no i można posłuchać śpiewu muezina, który tak uwielbiam.
Szukanie właściciela jednak nie idzie nam najlepiej. Objeżdżamy meczet dwa razy, wokoło brak żywej duszy. Rezygnujemy więc z samego meczetu, postanawiamy jednak zapytać okolicznych mieszkańców o kawałek trawy pod namiot. Podjeżdżamy pod wielki, zdecydowanie mało Kirgizki dom. Bardzo przestronny, z dużym tarasem, drewniany, przyozdobiony licznymi rzeźbionymi wzorami. Na ganku siedzą trzy kobiety.
– Izwinitie! Można wejść? – wołam sprzed bramy. Kobiety bez chwili namysłu zezwalają stanowczo machając w naszym kierunku ręką. – Szukamy jakiegoś miejsca pod namiot na noc. Z Polski jesteśmy, do Tadżykistanu jutro jedziemy. Można rozbić się gdzieś obok domu? Zawsze to bezpieczniej, wody do picia można nalać, a i muezina chciałbym z rana posłuchać! – odkrywam karty.
– A jasne, że można! Pomiędzy domem a meczetem mamy sad. Jeśli wam nie przeszkadzają korzenie drzew to możecie tam śmiało spać – żaden problem! – mówi najstarsza, kwitując szerokim uśmiechem. Zamyśla się na chwilę, po czym szybko dodaje nie czekając na odpowiedz. – A nie chcielibyście spać w łóżku? Jak widzicie dom ogromny, miejsca jest sporo!
Tym sposobem trafiliśmy do domu rodziny Kaldarbek. Pod dachem mieszka 22-letnia Aksana – matka 2 dzieci, jej mąż ( będący w moim wieku ) imieniem Ruslan no i matka. Czyja matka – nie dopytałem. Śmieszne jest to, że ów starsza kobieta, która tak ochoczo zachęcała i zapraszała nas na nocleg do domu, wcale w tym domu nie mieszka. Jest sąsiadką i zaraz po tym jak wprowadziła nas do przestronnego domu sowich sąsiadów, pobiegła do siebie. Okazało się jednak, że rodzinka nie ma nic przeciwko naszej obecności i nawet Ruslan, który przyszedł po 2 godzinach naszego pobytu – kiedy już trochę się rozgościliśmy w salonie – bardzo otwarcie nas przywitał.
Krótka lekcja geografii i spać. Jutro Tadżykistan!
Tak samo jak i ojciec, tak i Ruslan jest kierowcą wielkiej ciężarówki, która stoi przed domem. Szofer to najpopularniejszy zawód w Kirgistanie i jeden z nielicznych, na którym można dorobić się lepszych pieniędzy.
Szybko zauważamy na boku ciężarówki wielki napis „Czech Republik”, którego pochodzenie i znaczenie Ruslana do tej pory nigdy nie zainteresowało.
– Czechy? A gdzie to jest, w Polsce? – pyta całkiem poważnie. Tłumacząc się ze swojej niewiedzy, dopowiada szybko. – Faktycznie byłem w Europie po tę ciężarówkę, ale nigdy nie dociekałem skąd ona się tam wzięła.
Niestety rozmowy nam się nie kleją jak wczoraj u Zahira. Gospodarze wyraźnie wychodzą z założenia, że po przejechaniu tylu kilometrów chcemy odpocząć. Jemy na kolację kilka krakersów, obiecujemy wysłać na maila zdjęcia po powrocie i idziemy spać. Z jednej strony odeśpimy trochę, z drugiej wolałbym jednak pogadać. O czymkolwiek…
Kto ciekawy – tutaj mapa ostatniego odcinka w Kirgistanie. Tadżykistanie, nadjeżdżamy już jutro!
Jak spojrzałam na zdjęcie to w pierwszej chwili myślałam, że przeniosłeś się do Doliny Śmierci:)
Uwielbiam Twoje wpisy. Nie wiem czy jakikolwiek inny blog podróżniczy czyta się z taką przyjemnością jak ten. Śmieszna sprawa z tą kobietą. U nas nie do pomyślenia byłoby, żeby wprowadzić kogoś do domu sąsiadów i iść sobie w cholerę. :)
Może swojego byśmy tak uprzejmie nie wprowadzili, ale gościa z zagranicy, myślę, że już dużo chętniej. Dzięki, miło mi btw ;)
Kirgistan to jedno z moich marzeń. Odpocząć od całego świata na wielkim pustkowiu, coś pięknego :)
cudne zdjęcie… a Kirgistan uwielbiam :)
bardzo fajnie czyta się Twoje relacje! wciągają :)
No i wylądowałem w Kirgistanie zamiast się uczyć :P
Kamil, ja myślę, że z takiego bloga się można wiele nauczyć, m.in. o innych kulturach, ale i dużo więcej. Ja sam wolę sobie poczytać coś podanego w lekkiej i przyjemnej formie, np http://przyczyny-objawy-leczenie.pl niż studiować książki medycynie, której nie zrozumiem ze względu na natłok informacji i język. Dzięki za ten blog, będę tu wpadał częściej
Dzięki za miłe słowa Marku :D
Wybieracie się kiedyś na Islandię?
Może bym i się wybrał :D
Bardzo fajny wpis, jak wszystkie inne zresztą :) tak się składa, że w te wakacje też chcemy jechać, ale zastanawiamy się nadal ciężko czy brać rowery czy wypożyczać na miejscu, co Ty byś doradził? Będziemy w Azji Środkowej 50 dni, ruszamy z Ałmat i chcielibyśmy zaliczyć Kirgistan, Tadżykistan i Uzbekistan (tutaj już niekoniecznie z rowerami).
Jak myślisz, czy tyle czasu wystarczyłoby, aby przejechać od Ałmat, przez Issyk-Kul (z trekkingami w górach), Song-kul, Osz, Fargańską do Pamiru?
Czy często udaje sie złapać stopa- ciężarówkę, żeby wzięli też rowery na pakę? :) I jeszcze jedno (ostatnie :D ) pytanie: Czy macie gdzieś całą mapę z waszej wyprawy po Kirgistanie i Tadżykistanie? Byłabym baaaardzo wdzięczna za każdą wskazówkę. Dzięki! :)
Hej, szczerze mówiąc na wszystkie te pytania odpowiedziałem w tekstach z Azji Środkowej, ale tak – brałbym swój rower, myślę że da radę spokojnie, tak – stop działa. Czasem za hajs :)