Poszukiwanie bazarowego fachowca, miłości wyznanie i nocleg u policjanta.

Tadżykistan, dzień pierwszy! Już na przejściu granicznym Batken-Isfara widać różnicę w zamożności pomiędzy obydwoma krajami. Na kirgiskim przejściu laptopy, komputery, telefony, nawet sklep bezcłowy. Na tadżyckim zaś zwyczajne, kanciaste biurko, lampka z wyrwanym kablem i wielki zeszyt, w którym wpisywany jest każdy podróżny przekraczający granicę.

Tak na dobrą sprawę, jedyną wspólną cechą dla obu posterunków jest atmosfera. U Kirgizów wojskowy żartuje sobie za ile odstąpię mu Martę, u Tadżyków zaś kazano nam ominąć kolejkę kilkunastu oczekujących osób. – Dawajcie do środka, co będziecie stali w tym słońcu – zaprasza do swojego skromnego biura tadżycki pogranicznik. Standardowe pytania typu: skąd, dokąd i czemu na rowerach, przeplatane są żartami, docinkami w stronę innych mundurowych i posłusznie stojących przy okienku pozostałych podróżnych.

Wygląda na to, że czas powoli leczy pograniczników, z przykrego spadku po Związku Radzieckim jakim była ta niesłużąca niczemu, mająca rzekomo dodawać majestatu, sztuczna urzędowa powaga. Tyle naczytałem się u Kapuścińskiego jaka to na granicach byłych republik radzieckich panuje grobowa atmosfera. Jak bardzo żarty są niewskazane, jak to trzeba być posłusznym, przytakiwać, paszporty podawać. Za nic w świecie nie uśmiechać, bo jeszcze właściciel munduru pomyśli, że nabijamy się z jego niedoprasowanych mankietów. Tego już nie ma. Pogranicznik tadżycki autentycznie macha nam na pożegnanie, a kilkanaście metrów od granicy zaczepia policjant siedzący  we wnętrzu swojego starego samochodu. Jednoznacznym gestem ręki przywołuje nas na pobocze, uśmiechem zaś rozwiewa wszelkie wątpliwości. Najzwyczajniej w świecie, po ludzku chce pogadać, zapytać jak leci. Bardzo miło zaczyna się nam ten Tadżykistan.

Wyznanie miłości po tadżycku.

Muezin zaczął swój azan podobno w okolicach 5 rano. Głos miał donośny, przejmujący, lekko zdarty. Podobno, bo smacznie spałem. Marta,  przebudziła się na kilka chwil, posłuchała i szybko ponownie zasnęła. Dziwne, bo to zawsze ja jestem tą osobą, którą wybudza każdy szmer, liści spadanie, namiotu na wietrze trzepotanie. Tak bardzo mi zależało na usłyszeniu azanu i nie wyszło. Tak to już chyba jest – jeśli chcemy szybko zasnąć, to przewracamy się z boku na bok przez godzinę, jak chcemy poczytać książkę nieco dłużej – to zasypiamy po dwóch stronach, a jak chcemy wstać nieco wcześniej, to jak na złość śpimy jak zabici.

Nie ma jednak czego żałować. Kolejny azan okazał się czekać na nas już  w Isfarze – granicznym mieście po stronie tadżyckiej. W Tadżykistanie o meczety nie trudno, jest ich tutaj największe zagęszczenie w Azji Środkowej.

Zrobiliśmy sobie małą przerwę w okolicach centrum miasta. Jest ładna fontanna z wymalowaną flagą Tadżykistanu, jest bazar, wielka czajhana no i lodziarnia. Zaczynamy od tyłu. Potrzebowaliśmy trochę cienia, a że przy lodziarni rozstawione stoją rozłożyste parasole, to też postanowiliśmy na chwilę przycupnąć. Ogólnie dość nudny fragment dnia. Lody, jak to lody – nawet smaczne. Miasto jakby spowolnione, zmęczone upałem. Ciekawe rzeczy zaczęły się dziać, kiedy poszedłem do sklepu obok. Tamże zaczęła podrywać mnie ekspedientka! Czarnowłosa dziewczyna, dość młoda, za młoda. – Masz żonę? – wali prosto z mostu, wskazując na siedzącą w oddali Martę. Nawet nie zdążyłem się rozejrzeć po sklepie. – Czy mam żonę? – pytam, udając, że nie zrozumiałem, albo mając nadzieję, że zrozumiałem źle. Odpowiadam zgodnie z prawdą, że nie. Tłumaczę się (w sumie nie wiem po co), że Marta to dziewczyna, że razem jedziemy sobie rowerami do Duszanbe i dalej w Pamir. Młoda ekspedientka przytakuje, rzuca zalotny uśmiech i nie składając broni ciągnie dalej: – Nazywam się Sogdiana, mam 18 lat, a Ty?

Zaimponowała mi muszę przyznać. Dziewczyna jest Kirgizką i jest to pierwszy (i ostatni) raz, kiedy spotykam się z taką bezpośredniością tutejszych dziewczyn. Kontakty damsko-męskie, nawet te formalne, zawsze naszpikowane są ogromem nieśmiałości, wstydu i niepewności wynikających z kultury i tradycji muzułmańskiej. Tutaj jakbym przeniósł się zupełnie w inny, bardziej znany nam świat.

Muszę rozczarować jednak Sogdianę, gdyż do sklepu sprowadzają mnie jedynie wafelki czekoladowe i parówki Halal – czyli dozwolone do spożycia przez muzułmanów, wytworzone według wytycznych szariatu – prawa islamskiego. Dziewczyna wydaje resztę, pyta jeszcze czy mam tadżycki numer telefonu, a kiedy zgodnie z prawdą zaprzeczam (dopiero wybieram się na bazar!), wszystkie zakupy zbiera z lady i pakuje mi do siatki opatrzonej napisem „I LOVE YOU”.

Isfara city
Isfara.

„Szukaj Alika, on Ci pomoże!” Uruchamianie mobilnego Internetu.

No właśnie, nie mam tadżyckiej karty SIM, a trzeba się jakoś skontaktować z naszymi gospodarzami w Chodżent i Duszanbe, a także czasem podłączyć się do sieci. Po niedługich poszukiwaniach, kupuję kartę SIM z sieci Beeline. Koszt za 1GB transferu danych to 45 somoni (30zł). Z pewnością wystarczy na cały wyjazd – zwłaszcza, że w Pamirze jest ciężko z zasięgiem, a co dopiero mobilnym Internetem. Wracam ze sklepu, wygodnie rozsiadam się na betonowych, ocienionych schodach i dumny z tego, że tak szybko dogadałem się z panią w salonie, próbuję połączyć się ze światem.

Mrug, mrug, mrug. Jakieś kreseczki mrugają na przemian z jakimiś kropeczkami. Odświeżam dwa razy facebooka, pięć razy próbuję wejść na bloga i nic. Brak połączenia – mrug, mrug. mrug. Wyświetla mi się jakiś komunikat, którego przez braki w edukacji językowej zrozumieć nie potrafię. Jako, że nawet w Polsce niespecjalnie radzę sobie z konfiguracją elektroniki wszelakiej, tutaj nawet nie próbuję. W podskokach biegnę z powrotem do salonu Beeline. Bez witania podchodzę do okienka. Pani sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie była zaskoczona moim powrotem. Lepiej dla mnie, gdyż nie muszę silić się na tłumaczenia. Pani doskonale wie, co mnie sprowadza, gdyż sama konfigurowała mi połączenie i pewnie zauważyła, że coś nie mruga jak powinno.

Internet nierabotajet (internet nie działa)! – rzucam dla pewności. Pani twierdząco, z wyraźnym rozczarowaniem w oczach kiwa głową.  „Może nie zauważy” – myślała pewnie. Problem w tym, że kobiecina nie wie dlaczego internet nierabotajet. Rozkłada bezradnie ręce, wzrok zawiesza na monitorze komputera. Nie zostawia mnie jednak na lodzie. – Kilkadziesiąt metrów stąd jest wielki bazar. Można kupić sporo ciekawych rzeczy, jakieś pamiątki, a przede wszystkim jest tam sporo sklepów z telefonami. Idź poszukaj Alika, on Ci pomoże! Ludzi popytaj, jest dość znaną postacią – wyrzuca z siebie dobrą radę. Już na końcu języka mam pytanie – czy trafiłem do salonu Beeline  – głównej telefonii komórkowej w Azji Centralne, czy informacji turystycznej miasta Isfara? – jednak powstrzymuję się od złośliwości.  Nie męczę już pani i opuszczam salon.

Teraz trzeba dogadać się na bazarze. Nie mam nerwów na wygrzebywanie słownika rosyjskiego z dna sakwy, co za tym idzie – poziom trudności wzrasta. Migowy język mam jednak dość dobrze opanowany, znam też kilka rosyjskich słówek. Zresztą, na dobrą sprawę powinno wystarczyć znane już „internet nierabotajet”, wskazanie na tablet i dorzucenie – „Beeline”.

Do dzieła!

IMG_8526
Marta próbuje i nic. :(

Wyruszam na poszukiwania, Marta zostaje przy rowerach. Podchodzę pod pierwszy sklep z akcesoriami do telefonów i z szerokim uśmiechem oznajmiam: – Internet nierabotajet, Beeline! – po czym stukam w tablet i dorzucam dla lepszego efektu smutną minę.

– Beeline? Salon? – pyta sprzedawca – Z powrotem kilkadziesiąt metrów! – wyrzuca z siebie. – Nie, nie! Byłem, pytałem, kobieta przysłała mnie do pana! – odpowiadam, nieco nadinterpretując fakty. Ku mojemu zdziwieniu, sprzedawca zrozumiał to co powiedziałem, szybko się obraca i wskazuje palcem drugi kierunek. – Alika szukaj! Kilka alejek prosto, miniesz stragan z fruktami (owocami), za nim w prawo i na rogu będzie mała komnata (pokój). On Ci pomoże!

Co jakiś czas napotykam jeszcze jakieś sklepy z obudowami do telefonów, śmiesznymi klawiaturami, telefonami. Okazuje się, że nikt nie ma pojęcia co jest grane z moim internetem, wszyscy za to znają Alika. Co to za gwiazda ten Alik? Rzucając po drodze jeszcze do kilku osób (tak, zapomniałem trasę!) moje wyuczone zdanie, w nieco zmienionej wersji: „Internet nierabotajet, Alik?”, w końcu trafiam pod otwarte metalowe drzwi niewielkiego zakładu Alika.

Za biurkiem, przy komputerze siedzi facet. Mniej więcej  w moim wieku, może trochę starszy. Szczupły, wysokie czoło, na nosie srogie okulary. Informatyk z krwi i kości. Wystarczy jedno spojrzenie i już wiadomo, że to jest ten typ, który zna się na rzeczy, i który technologię ma w małym palcu. Tylko flanelki w kratkę brak. Jak zdążyłem się po drodze dowiedzieć, Alik jest kimś w rodzaju bazarowego specjalisty od telefonii komórkowej, komputerów i przeróżnej elektroniki. Jak coś nie działa, cała Isfara uderza do Alika. W ustawieniach poklika, kabel od ładowarki przylutuje, czasem pewnie i jakiś nie do końca legalny film na DVD wypali.

Zlokalizowanie problemu, wgranie jakiejś aplikacji z komputera i dokończenie w międzyczasie kanapki zajęło Alikowi nie więcej niż 3 minuty. Pełen profesjonalizm. Kreski na przemian z kropkami przestały już mrugać, a zaczęły świecić. Mam internet! Początkowo, nieco opornie zaczęła ładować się strona startowa, z czasem wszystko zaczęło jednak przyspieszać. Misja zakończona powodzeniem!

Dziękuję bardzo, zostawiam za usługę 10 somoni (około 6 zł) i w głębokich ukłonach opuszczam lokal komputerowego mistrza. Jest duże prawdopodobieństwo, że ów klikanie i podłączanie tableta pod komputer było tylko na pokaz, a cała procedura ograniczała się do jednego, czy dwóch kliknięć, ale trudno – za czyjąś wiedzę (a swoją niewiedzę) się płaci. Najważniejsze, że w końcu mogę napisać do rodziny, sprawdzić co tam w świecie słychać, no i zobaczyć czy czasem w Pamirze nikt nikogo znowu nie zastrzelił, co mogłoby skutkować zamknięciem drogi i znacznie wpłynąć na dalszy przebieg naszej podróży.

IMG_8775 IMG_8777 (2) Batken restaurant

Pomnik Manasa, o którym już pisałem wcześniej.
Pomnik Manasa, o którym już pisałem wcześniej.
Parówki Halal.
Parówki Halal.
Jest i Lenin
Jest i Lenin
Widok na bazar w Isarze.
Widok na bazar w Isarze.

Jak dobrze być cinkciarzem.

No dobra, nie zostawiłem Alikowi pieniędzy. Powiedziałem, że wrócę, jak tylko znajdę jakiegoś cinkciarza. Alik ufnie się uśmiechnął i machnął mi na pożegnanie. W sumie nie miał wyjścia. Jakoś wypadło mi z głowy, że w nowym kraju może być inna waluta, a pierwsze o czym pomyślałem (zaraz po cieniu), był internet właśnie. Zatem udaję się na poszukiwanie.

W przygranicznym mieście, nie ma nic prostszego niż znalezienie cinkciarza. Zwłaszcza w Azji. Właściwie to pięć osób zaczepiło mnie już kiedy szukałem Alika, ale wszystkie pieniądze zostawiłem wtedy przy rowerach, które pilnowała Marta. Wracam do Marty, a wokół niej dobre kilkanaście osób. Wszyscy o coś pytają, zagadują. Jeden szczególnie zwraca na siebie uwagę, gdyż nienagannie posługuje się językiem Szekspira. Niesłychanie rzadki przypadek! Robi oczywiście sporo błędów, ale już od dobrego tygodnia nie mieliśmy możliwości rozmawiać o czymś więcej niż pogodzie i kraju naszego pochodzenia. Takiej okazji wypuścić z rąk nie możemy!

Okazuje się, że Khovar Uzbekow jest cinkciarzem. Ma się tego farta! Szczupły, ciemnooki nieco smutny z twarzy trzydziestolatek. Nawet jak się uśmiecha – oczy ma dalej smutne. Kończył ekonomię, był nawet na wymianie studenckiej w Grecji i byłej Jugosławi w mieście Novy Sad. Sam zagadał Martę – z czystej ciekawości i chęci poćwiczenia angielskiego, jak sam przyznaje.

– Można powiedzieć, że pracuję w zawodzie! – śmieje się, po czym szybko dodaje – Nie ma u nas pracy po studiach ekonomicznych. Zresztą po żadnych nie ma. Miałem nadzieje pracować w banku. Ba! Kiedyś nawet byłem na stażu – ale nie chcieli zatrudnić mnie na stałe. Banków mało, studentów zbyt wielu – tłumaczy wytrwale mimo wyraźnie peszących go błędów językowych. Z wielkim zainteresowaniem wypytuje nas, czy znamy jakieś anglojęzyczne strony internetowe zajmujące się wymianą walut. Ma pomysł na biznes, ale brakuje mu nieco rozeznania na rynku.

– Tutaj i tak źle nie mam! Średni zarobek w Tadżykistanie wynosi 100 dolarów, ja wyciągam nawet 500 miesięcznie, najwięcej ze wszystkich na bazarze i znacznie więcej niż płaciliby mi w banku! Wiem doskonale jakie są minimalne stawki w Europie i dla was pewnie nie jest to dużo, ale tutaj jestem bogaty. Wystarcza mi na utrzymanie domu, rodzin, nawet coś odłożę – zdradza. I my wymieniamy trochę pieniędzy.

Za jego plecami siedzi kilkunastu innych, nic nie rozumiejących z naszej rozmowy cinkciarzy. Kilku próbuje wychwycić jakieś słówka, dwóch liczy pieniądze, reszta beznamiętnie patrzy w chodnik. Jest jeszcze jeden lekko podpity, który co chwila w kierunku Marty wykrzykuje bełkotliwe – Eeeej Diewuszka! – ale każdorazowo jest uciszany przez Khovara.

W sumie nic dziwnego, że Khovar tyle zarabia. Turystów jest tutaj niewielu. Jak już ktoś się pojawi, to siłą rzeczy zaufa temu, z którym może się dogadać. Chociaż jeden, dwóch klientów dziennie i już wpada kilkanaście dolarów do kieszeni Khovara. Chwilę jeszcze rozmawiamy o sytuacji politycznej na pograniczu, o której więcej pisałem we wpisie o Zahirze, no i zaraz po tym jak pobiegłem z pieniędzmi do Alika, udajemy się na obiad do głównej czajchany w Isfarze!

10 tadżyckich somoni, czyli około 6zł.
10 tadżyckich somoni, czyli około 6zł.
W czajhanie Uzbecy, Kirgizi...
W czajhanie Uzbecy, Kirgizi…
no i Polacy.
no i Polacy.

Nieco po godzinie 15 opuszczamy Isfarę. Mamy nadzieję dojechać jak najbliżej jeziora Kairakum oddalonego o 50 kilometrów od miasta. Moglibyśmy od biedy spać w Isfarze, nie spieszyć się, jednak trochę nas już zmęczył jej gwar. Uzupełniliśmy zapasy, mamy parówki i piwo. Nic więcej nam już do szczęścia nie potrzeba (oprócz błękitnego nieba oczywiście)! Początkowo planowaliśmy jechać główną drogą, doliną, przez wsie Neftobod, Khushobod i Zarhok, aż do Rawat, ale ktoś (nie pamiętam kto) polecił nam malowniczą drogę przez góry, nieco na skróty. Dokładnie ten odcinek przez Nurashon, aż do Kuchak.

Ruszamy pełni nadziei na dojechanie jeszcze dziś do jeziora. Plany szybko zweryfikował jednak wiatr. Długi, prosty odcinek dał nam w kość równie mocno co kirgiskie góry. Po godzinie jazdy, i naprzemiennym dawaniu sobie osłony od wiatru, kompletnie opadliśmy z sił. Wtedy, nie wiadomo skąd pojawił się inny rowerzysta. Młody chłopak, na starym jak świat velosipedzie. Widać, że bardzo się starał nas dopaść, gdyż pościg przypłacił solidną zadyszką. Dłuższa chwilę zajmuje mu odpowiedzenie na moje „cześć”.

IMG_8786

Mamy jednego do pomocy, a młody bardzo chętnie wozi nas na kole, dając odpocząć. W przypływie ambicji wyprzedzam co jakiś czas naszego kolegę, ten jednak już po chwili ponownie wychodzi na prowadzenie, jakby ujmą na jego honorze było krycie się przed wiatrem za nami. A trzeba przyznać, że tempo ma dość mocne. Momentami ciężko idzie nam utrzymanie się na jego kole. Sakwy stawiają solidny opór potwornie wiejącemu wiatrowi i nawet zasłona jaką daje nam kolega niewiele pomaga. Tak czy siak nie dojedziemy do jeziora dzisiaj, ale przynajmniej jedzie się raźniej. Czasem coś pogadamy, kolega częstuje nas kolą, my go cukierkami.

Na noc u policjanta. Krepująca gościnność.

Po kilkunastu kilometrach żegnamy się z naszym miłym pomocnikiem. Słońce już zaszło, trzeba rozglądać się za noclegiem. Wtedy zza niewielkiego wzniesienia wyłania się jakiś dziwny budynek. – To musi być ten posterunek,  który zapowiadało nam już kilka osób – oznajmia Marta, przekrzykując huczący wiatr. Śmieszny, tajemniczy budynek pośrodku niczego. Na pierwszy rzut oka nie wiadomo czy to sklep, magazyn broni, czy planetarium. Na szlabanie zatrzymuje nas czterech znudzonych policjantów. Standardowa kontrola paszportów. Nalewamy sobie wody z beczki przy posterunku, chwilę gadamy. Stwierdzamy z Martą, że już dalej nie chcemy męczyć się z tym potwornym wiatrem i bezczelnie zapytamy o nocleg tych oto dżentelmenów.

– Można gdzieś tu namiot postawić? – pytam głupkowato. Poza posterunkiem i dwoma domami nie ma tu zupełnie nic, więc w ogóle nie dziwi mnie śmiech policjantów. – A stawiaj gdzie chcesz! – odpowiada najmłodszy.

– Ale gdzieś za jakąś ścianą, czymkolwiek co osłoniłoby nas od wiatru! Przecież zdmuchnie nas z powrotem do Kirgistanu – ripostuję, starając nakierować myśli mundurowych na właściwe tory. Mam nadzieję, że pozwolą nam położyć maty gdzieś na posterunku. Budynek duży, nawet przez okna widać, że pomieszczenia są zupełnie puste. A i namiotu rozstawiać byśmy nie musieli.

Panowie chwilę myślą, coś tam konsultują, w końcu jeden wyjmuje telefon i gdzieś dzwoni – Halo? Sasza? – zaczyna. Nic więcej nie zrozumiałem, gdyż rozmawiali po Tadżycku. Po kilku minutach wymiany zdań i jeszcze jednym telefonie, nasz policjant wskazuje na stojący nieopodal posterunku dom. Okazuje się, że mieszka tam jeden z policjantów wraz z rodziną. Pana niestety nie ma, gdyż ma służbę gdzieś w mieście, ale jest za to jego małżonka, która zaprasza nas do siebie.

Posterunek pośrodku niczego.
Posterunek pośrodku niczego.

Tak własnie, pośrodku niczego trafiamy pod dach przemiłej, uśmiechniętej kobiety imieniem Malika. Proponujemy, ze rozłożymy sobie namiot przy domu, jednak nasza sugestia zostaje zignorowana. Kobieta wprowadza nas do domu i wskazuje jeden z kilku dużych pokoi, gdzie mamy rozłożyć sobie materace na ziemi. Pustą podłogę Malika wypełnia kilkoma poduszkami i ceratą. Dom jest bardzo surowy, niezagospodarowany, smutny. Nie z wyboru, lecz niedostatku. W kuchni jedynie piec żeliwny, w jednym pokoju mała wersalka, w drugim niewielka szafka, w trzecim kilka baniek z wodą i puste, metalowe wiadro. Jest jeszcze telewizor. To wszystko. Niewykorzystana przestrzeń, dobitnie obrazuje nędzę z jaką na co dzień boryka się rodzina Maliki.

Nie wiedzieć skąd, Malika przybiega z wentylatorem. Mówię, że nie trzeba, że nie jest nam ciepło (choć faktycznie jest ponad 30 stopni, a ściany ciągle oddają ciepło) i żeby lepiej zostawiła go w swoim pokoju. Oczywiście nie mam racji, wiadome było, że nic nie wskóram. Wentylator zostaje u nas, przyjemnie mieszając powietrze w pokoju.

Rozmawiamy dłuższą chwilę. Pytam, czy tutaj zawsze tak wieje? – Jak rok długi! – wybucha śmiechem Malika. Wieje bez przerwy i zawsze w tym samym kierunku. Stąd ten dziwny mur, zaczynający się przy domu, kończący kilkanaście metrów dalej. Jedna, wysoka ściana-wiatrochron. Komisariat, dom i ten paskudny mur to jedyne zabudowania w zasięgu wzroku. Mur ten pełni jednak bardzo ważną rolę – umożliwia hodowlę warzyw. Jakby nie on, nic by tutaj nie wyrosło. Dzięki niemu, Malika ma co jeść. Są jakieś ziemniaki, arbuzy, jest też kilka kwiatków w ogóle nie pasujących do tego pustynnego krajobrazu. W międzyczasie dzwoni telefon komórkowy, Malika mówi, że mąż. Daje mi słuchawkę. Mąż zapewnia, że jesteśmy mile widziani w jego domu. Mam dzwonić jak czegoś będzie nam brakować. Nie wiem co powiedzieć. Potakuję tylko i dziękuję.

Idąc oddać telefon Malice, widzę,  że zaczyna ona gotować ziemniaki, zawstydzając nas jeszcze bardziej. Szybko wyciągamy z sakwy zakupione parówki – sugerując, że mamy co jeść, że nie trzeba, nie będziemy przecież objadać. Malika protestuje, mówi, że ziemniaki bardziej wartościowe. Z pogardą macha ręką na parówki. Tym razem nie odpuszczam. Jakimś cudem udaje mi się jednak przekonać nasza gospodynię, aby zabrała parówki dla siebie i rodziny. Na potem.  Zabrała, jednak po 20 minutach wraca z ziemniakami i ugotowanymi parówkami na talerzu. Do tego przynosi jeszcze herbatę, cukierki, ciastka, orzeszki. Ponownie nie wiem co powiedzieć. Pytamy czy możemy w czymś pomóc. Czy coś przynieść, zanieść, naprawić. Mamy przecież trochę sprzętu do naprawy różnych rzeczy. – Idźcie lepiej spać, co będziecie mieć siłę jutro jechać! – odpowiada Malika i życzy nam dobrej nocy.

IMG_8798 (2)

Dom naszych gospodarzy.
Dom naszych gospodarzy.
Marta, Malika i mąż, który wczesnym rankiem wrócił z pracy.
Marta, Malika i mąż, który wczesnym rankiem wrócił z pracy.

Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

26 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.