Albania rowerem. Najdalej na Południe!

Patrząc na dzisiejszy kilometraż można mieć wrażenie, że leżeliśmy sobie w cieniu jakiegoś drzewa, popijając drinki i ogólnie się obijaliśmy. Niestety było wręcz odwrotnie. Z miejsca noclegu zbieramy się jak zwykle około godziny dziewiątej. Dalsza droga – aż do Galicnika – prowadzi kolejnymi zakosami lekko w dół. Widoki w dalszym ciągu powalają, przy drogach przyglądają się nam dzikie konie, a ludzie gdzieś poznikali. Sprawdzając przed wyjazdem trasę przez park Mavrovo i czytając różne relacje ludzi, którzy już tu byli wcześniej, nie zauważyłem, żeby ktoś wybierał się do Galicnika… ba, nawet nie znalazłem żadnej wyprawy, która by jechała przez góry tą jakże malowniczą trasą. Pytanie brzmi dlaczego?!

Galicnik to najwyżej położone miasteczko w Macedonii. Niesamowite wrażenie robią domy, jakby idealnie wkomponowane w strome zbocze góry. Kiedy już jesteśmy w miasteczku, zaczynamy rozglądać się za jakąś drogą prowadzącą w dolinę. Na próżno szukać znaków jak i ludzi, których można by zapytać. Mijamy kilka osób, które pokazywały, że musimy zawrócić przez park Mavrovo, którym wczoraj jechaliśmy. Podjeżdżamy dalej asfaltem, trochę w górę i tak oto kończy się droga, a zaczyna jakiś szlak pieszy. No nie może być – myślimy i przekonani, że pomyliliśmy rozjazdy, zjeżdżamy znowu w dół miasteczka, powracając do niedużego rozwidlenia. Kiedy już jesteśmy na miejscu okazuje się, że tam także jest koniec drogi asfaltowej! Tak być nie może i musi być gdzieś jeszcze jedna droga – myślimy.

park narodovy mavrovo

Po kilkunastominutowym poszukiwaniu wreszcie dopadamy jakiegoś starszego pana. Facet, który był bardzo zaskoczony tym, że ktoś taki jak my pojawił się w okolicy, poinformował mnie, że tutaj nie ma zjazdu z gór w dół doliny i trzeba jechać przez Mavrovo (czyli niczego nowego się nie dowiedziałem). Chyba, że pojedziemy trochę wyżej i zejdziemy szlakiem pieszym w dół. Trochę wyżej miał na myśli ten ciasny, kamienisty i stromy szklak, na który chwilę temu patrzyliśmy z niedowierzaniem.

Rzeczywistość okazała się brutalna i w imię zasady, według której nie jeździ się dwa razy tą samą droga, wybieramy nieszczęsny pieszy szlak. Chociaż nie wyglądało to najgorzej – przekonujemy sami siebie. Sił na ponowny ciężki podjazd już zabrakło i trzeba było się ratować chwilowym pchaniem roweru. Będąc na górze możemy podziwiać całą panoramę, aż po Miasto Debar będące gdzieś tam w oddali, a które jest dzisiaj naszym następnym celem.

Okolica cudowna. W dole płynie rzeka. Na pobliskich zboczach można dostrzec wioseczki oraz nitki drogi szutrowej prowadzące zygzakami na samą górę. Ciężko mi pojąć dlaczego zabudowania zostały wystrzelone tak wysoko, skoro na samym dole przy rzece jest tyle miejsca i nie trzeba się trudnić za każdym razem, pokonywaniem tak dużego przewyższenia.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby dalsza droga nadawała się do jazdy. Nagle oświeciło mnie, że na google earth asfalt kończył się w Galicniku, a dalej były jakieś zakosy na zboczu góry. Myślałem, że jest to pewnie droga szutrowa więc jej nie oznaczyli. No niestety. Jak przestrzegał nas kilka chwil temu miły pan – drogę w dół musimy zejść szlakiem dla pieszych. Dróżka szerokości nie większej niż 50 centymetrów jest iście w tatrzańskim stylu. Kamienie nie dość, że uniemożliwiają kompletnie zjazd, to w dużym stopniu utrudniają choćby pchanie roweru. Jeszcze, żeby było mało chłopaki posuwali się szybciej ponieważ moja dętka poległa na jakimś kolcu i musiałem ją co chwila dopompowywać. Nie było to przyjemne kiedy trzeba trzymać rower, balansować na krawędzi i jeszcze machać pompką. Raz rower mnie przeważył i postanowił zepchnąć z góry. Szczęśliwie zatrzymaliśmy się razem na drzewie i skończyło się na kilku zadrapaniach i obiciach.

Wreszcie po ponad godzinie pchania jesteśmy na samym dole doliny, a patrząc w górę ciężko uwierzyć, że pokonaliśmy aż takie przewyższenie. Na zegarze godzina 14, a my mamy 16 kilometrów na liczniku – co i tak jest niezłym wynikiem! Totalnie zmęczeni toczymy się wzdłuż rzeki, po względnie płaskiej drodze. Docieramy do Debar – ostatniego miasta przed granicą z ALBANIĄ! Robimy zakupy i jedziemy w kierunku granicy Debar – Maqellare. Przeprawa była bardzo szybka i już po kilku chwilach możemy zacząć rozdział pt. Albania rowerem ;)

Jedyną różnicą pomiędzy Macedonią, a Albanią jest zdecydowane pogorszenie się stanu dróg. Właściwie nie ma się co dziwić. Albania jest znana z tego, że zamiast kłaść asfalt na drogi wolała zainwestować w tysiące bunkrów rozsianych po całym kraju. Inną sprawą jest jazda kierowców. Głównymi pojazdami są oczywiście popularne mercedesy, które zwłaszcza w mieście wydają się wyznawać zasadę – większy wygrywa. Raz omal nie wylądowałem pod jednym z nich, który akurat jechał środkiem drogi a ja akurat byłem skupiony na przechodzącej obok Albance. Szczęśliwie odbiłem w ostatnim momencie (szofer oczywiście nie przyhamował ani na sekundę) i tylko lekko otarłem się sakwą o jego bok. To nie pierwszy raz, kiedy przez was drogie panie mało bym nie zginął na rowerze. Opamiętajcie się!

Czytaj też – Pierwszy dzień w bezbarwnej Armenii

Ludzie tutaj osiągają ekstremum życzliwości – jeśli chodzi o wszystkie kraje jakie odwiedziliśmy. Potrafią stać przy drodze przed nami i machać przez kolejne 300 metrów – zanim do nich dojedziemy i przez następne 300, kiedy już się od nich oddalamy. Wszędzie słyszymy trąbienie klaksonów w naszym kierunku, życzliwe „hello, how are you?” oraz mniej życzliwe „Lek, Lek!” (waluta Albańska). Pytając kogoś o drogę trzeba być przygotowanym na to, że nie jest to szybka wymiana informacji typu: „prosto, a na skrzyżowaniu w prawo”. Tutaj każdy chce wytłumaczyć bardzo skrupulatnie, jak najlepiej się da, żeby tylko nie wprowadzić w błąd, co też czasem przeciąga się w nieskończoność i często musimy ratować się szybkim 'dziękuje’ i ewakuacją. Pomimo tego całego rytuału tłumaczenia i tak zostajemy kilka razy źle pokierowani. Zamiast jechać na zachód tak jak to wcześniej było planowane zostajemy posłani na północ do Peshkopi, tym samym osiągając już dzisiaj najbardziej wysunięty punkt na południe! Nie żałujemy, ponieważ dalsza trasa czekająca na nas jutro będzie zdecydowanie najbardziej malowniczą podczas całej wyprawy!

Razu pewnego, kiedy panowie tłumaczący nam naszą trasę zaczęli już lekko się poddawać, jeden chłopak rzucił: „come on I show you!” i dosiadł swój wehikuł, którego nazwać nie potrafię (można sprawdzić na filmiku poniżej) zaczynając nas eskortować przez miasto. Ni to traktor ni to kosiarka. Już pomijając fakt, że o to nie prosiliśmy, to jednak z życzliwości jechaliśmy za nim. Niestety do czasu. Prędkość jego maszyny – zależnie od nachylenie drogi -nie przekraczała 15 kilometrów na godzinę. Nasza cierpliwość szybko się niestety skończyła i w dość chamski sposób odjechaliśmy. Chłopak chciał pomóc, a my tak bezpardonowo go opuściliśmy… eh.

Nocleg znaleźliśmy na gospodarza w sadzie, ale bez większego szału. Trochę porozmawialiśmy, podładowaliśmy baterie i to by było na tyle z integracji polsko-albańskiej.

filmik z dzisiejszego dnia, zapraszam!

Dzień 18. 69km 5h20min. 12,86km/h

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

1 komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Zdjęcia i te opisy są przecudowne. Tak sobie myślę, że aparat jest super wazny na wyprawach/wycieczkach. Udało mi się spędzić tydzien na malcie gdzie od hosta z couchsurfingu dostałem jego zapasowy rower, było cudownie, ale aparat z telefonu i zdjęcia wykonane nim to słaba pamiątka. Pozostają tylko wspomnienia gdy po porządnym podjeździe nagle wyłania się morze i zatoczki.