Chodżent, hipertermia i trudno dostępne jezioro Kairakkum.

Powtórka z rozrywki. Parówki, które w zamyśle miały być dla naszych gospodarzy, ponownie trafiły do nas. Zanim zjedliśmy śniadanie i pozakładaliśmy sakwy na rowery, z pracy wrócił mąż Maliki, z którym miałem przyjemność rozmawiać wczoraj przez telefon. Upewniwszy się, że nic nam nie brakowało, że jesteśmy pojedzeni i wyspani, oddelegował nas do wyjściowej furtki.

Po krótkim odcinku pod wiatr, w końcu dojeżdżamy do wzniesienia, z którym zaczyna się długi zjazd aż do samego jeziora Kairakkum. Chyba niezbyt służą nam te parówki halal, gdyż Marta ponownie zaczyna narzekać na brzuch, a i ja daleki jestem od olimpijskiej formy. Następne dni, to kolejno – 45, 40 i 22 przejechanych kilometrów. Mało. Za mało. W międzyczasie ponownie rozpętał się upał. Początkowo nawet nie zwróciłem uwagi. Z temperatury zdałem sobie sprawę dopiero podczas postoju, kiedy skórę przestały muskać lekkie podmuchy powietrza, a ciało momentalnie oblał pot. Jest ciepło, cholernie ciepło!

Jadąc w tak paskudnych warunkach, trzeba regularnie nawadniać organizm. Wie to nawet dziecko. Trzeba pić na zapas, co chwilę małymi łyczkami, nawet 8 litrów dziennie. Pierwszy raz popełniliśmy poważny błąd. Nie, nie wypiliśmy całej wody na jednym postoju. Gorzej! Wody mieliśmy pod dostatkiem, jednak Marta piła dopiero wtedy, kiedy zaczynała odczuwać pragnienie. Wydawałoby się, że jest to jak najbardziej naturalny odruch, jednak w takich warunkach jest to niewybaczalny błąd. Kiedy tutaj zaczyna suszyć, jest już za późno. Zamiast nawadniać się zapobiegawczo, zapomnieliśmy zupełnie o wodzie. To znaczy – zapomniała Marta, a ja jej o tym nie przypomniałem…

Hipertermia – ponowne problemy z przegrzaniem organizmu.

Ledwo dojechaliśmy do jeziora, Marta się zagotowała. Przegrzany organizm bezapelacyjnie zaczął domagać się cienia i wody. Sprzedawczyni w jednym z przydrożnych sklepów poratowała lodem, zaprosiła do klimatyzowanego pomieszczenia. Długo jednak wewnątrz nie posiedzieliśmy.

Nic tak silnie nie przyciąga Marty jak zbiorniki wodne! Wielkie falujące morza, rozległe jeziora, czy nawet brudne sadzawki (no dobra, tu przesadzam). Nawet zupełna niedyspozycja nie jest w stanie zniechęcić Marty do zebrania sił i przejechania jeszcze tych kilku morderczych kilometrów dzielących nas od wody.

Jadąc wzdłuż jeziora, kilkukrotnie odbijamy w boczne drogi, z nadzieją znalezienia odpowiedniego, łagodnego zejścia. Niestety nie jest to takie proste. Za każdym razem, mając już wodę niemal na wyciągnięcie ręki, zatrzymujemy się – to na prywatnej posesji, torach kolejowych, czy też skarpie, z której nie sposób zejść z rowerem.  Tak blisko, a jednocześnie tak daleko.

IMG_8819

Szczęście uśmiechnęło się do nas w okolicach Karakchikum. Natrafiamy na stary, ośrodek dla radzieckich olimpijczyków. Ośrodek pełen cienia, kruszących się domów wypoczynkowych i stalowych, wyściełanych dywanami podestów, na którego wjeździe wita nas równie stalowa brama z wielką, ciągle czerwoną gwiazdą pośrodku.  Kiedyś wypoczywały tutaj dumy rosyjskiego sportu – teraz, tylko w niektórych z porzuconych domów mieszkają ludzie. Nielegalnie, w europejskim tego słowa rozumieniu, jednak raczej nikomu to tutaj nie przeszkadza. Nasza obecność też nikomu nie wadzi.

Kiedy Marta pobiegła czym prędzej w stronę wody, ja siadam obok kuchenki i bezmyślnie wpatruję się w spokojną taflę jeziora. Nim doszła kawa, przybiega do mnie jakiś chłopak. Przedstawia się jako 21-letni mieszkaniec jednego z opuszczonych domów. Na imię ma Ilhomion, ale każe mówić sobie Ilhom. Bardzo miły, kulturalny, lekko zdystansowany. Włosy postawione na żelu, na stopach nowe trampki. Bardzo dobrze posługuje się rosyjskim. Swojego czasu, wraz z matką, która przygląda nam się z oddali, wyjechał do Rosji za pracą. Częstuję gościa otwartą chwilę temu rybą w puszce. Proponuję kawy, ale mówi, że nie pija. Korzystając też z okazji łatwiejszego porozumienia się, wypytuję nieco, jak to jest z tą armią w Tadżykistanie i jaki ma stosunek do prezydenta Rahmona, którego śmieszną wystawę plakatów, przedstawiłem w poprzednim wpisie.

– Cholera! Nawet mi nie przypominaj! Niedługo muszę odbyć obowiązkową służbę wojskową – zwiesza wzrok na ziemi. Ilhom zdradza, że planuje wyjechać do Rosji i tam odbyć służbę. Jest to możliwe, dzięki podpisanym przez oba państwa porozumieniom. Dodatkowo służba w Rosji trwa rok, w Tadżykistanie zaś dwa lata. Nie każdy może jechać służyć do rosyjskiej armii, jednak Ilhom ma spore na to szanse. Przynajmniej tak twierdzi. – Znam rosyjski, w Rosji już byłem. Czemu mieliby mnie nie przyjąć? – pyta retorycznie. Chłopak bardzo racjonalnie podchodzi do sprawy. Po odbyciu służby planuje wrócić nad jezioro Kairakkum i poszukać jakiejś pracy. – Może w turystyce! Zobacz jaki tutaj jest potencjał! – mówi podekscytowany.

IMG_8846 IMG_8818

IMG_8822 jezioro Kairakkum zbiornik IMG_8839

Potencjał jest, to prawda. Odmalować, szyby wstawić, plażę posprzątać. Tylko czy jest sens? Turystyka w Tadżykistanie, zwłaszcza zagraniczna, praktycznie nie istnieje. Przecież nikt tutaj nie jeździ! Kto miałby odwiedzać ośrodek Ilhoma?  zastanawiam się, zostawiając przemyślenia jednak dla siebie. Może czegoś nie rozumiem, może mój rozmówca ma jakiś tajemny biznesplan? Albo po prostu jest niepoprawnym optymistą? W jednym z polskich filmów powiedziano: „Jeżeli czegoś nie da się zrobić, potrzebny jest ktoś, kto o tym nie wie – przyjdzie i to zrobi.” Może tym kimś jest tutaj właśnie Ilhomion?

A co z rządzącym od ponad 20 lat prezydentem? – Znowu bym głosował! – wyznaje. Robi dużo dobrego, nie daje rozwinąć skrzydeł ekstremistom islamskim. Może nie jest idealny, ale jako że nie ma innej, lepszej alternatywy, to wszyscy głosują na niego – dodaje. To prawda, tylko pytanie dlaczego nie ma alternatywy? Ano dlatego, że nie ma opozycji! Wszyscy opozycjoniści zostali wsadzeni do więzień, wygonieni z kraju, albo w inny sposób zmuszeni do porzucenia polityki.

W międzyczasie Marta wróciła z kąpieli, a mój nowy kolega Ilhom, jakby speszony jej obecnością, biegiem wrócił do siebie. Marta czuje się już nieco lepiej, jednak zgodnie stwierdzamy, że nie ma sensu już dalej jechać. Zostajemy w ośrodku na noc. Początkowo chcemy spać na podeście, pod chmurką, jednak z każdą minutą po zachodzie słońca zaczyna coraz mocniej wiać wiatr, więc za dobrą radą Ilhomiona, udajemy się do jednego z opuszczonych domków letniskowych. Wybór jest duży, pada na pierwszy lepszy budynek. Jest całkiem przestronnie, nawet czysto. Wprowadzamy rowery do środka, przymykamy drzwi i rzucamy dmuchane maty na ziemię.

zachód słońca jezioro Kairakkum IMG_8835 IMG_8838

Nie spać, zwiedzać…

Pomyślałem, że pokażę Wam więcej za jednym razem, stąd opiszę jeszcze jeden dzień z życia!

Nasz następnym celem jest drugie największe miasto Tadżykistanu – Chodżent (po tadżycku Khujand). Mamy umówiony tam nocleg przez jedną ze stron internetowych, dzięki którym można znaleźć darmowe noclegi w podróży. Miasto stłoczone, zakurzone – na swój sposób ciekawe, może nawet warte odwiedzenia. Zwłaszcza centrum. Jest bardzo efektowny, potężny bazar, rynek z meczetem. Znajduje się tutaj także największy w kraju zakład jedwabniczy. Chodżent to miasto z bogatą historią, przed upadkiem Związku Radzieckiego nazywało się Leninabad, a jeszcze dawniej było bardzo ważnym punktem jedwabnego szlaku. Dziś zamieszkałe jest przez 170 tyś ludzi – nieco więcej niż moja rodzinna Ruda Śląska. Dziwne jest to o tyle, że będąc u siebie wcale nie czuje się tego, tutaj ma się za to wrażenie, jakby wjechało się do wielomilionowej metropolii. Mnóstwo samochodów, wszyscy się gdzieś spiesza, przepychają. Zupełnie nie po azjatycku.

Zbliża się południe. Błądzimy nieco skacząc od daszku, do daszku – rozpaczliwie szukając ostatnich skrawków cienia. Próbujemy odnaleźć adres domu, w którym mieszka nasz ciągle jeszcze internetowy kolega. Po krótkiej rozmowie telefonicznej dowiaduję się jednak, że mieszka on dość daleko od centrum (gdzie akurat jesteśmy), i że do późnych godzin popołudniowych siedzi w pracy. Postanawiamy nie marnować czasu i udajemy się na…

Zwiedzanie miasta Chodżent!

No dobra, przesadziłem. Zwiedzanie to słowo na wyrost, zresztą i tak zwiedzać nie lubimy. Najpierw postanawiamy się nieco pokręcić po rynku, w poszukiwaniu modlitewnej czapeczki. Wszak zbieram różne nakrycia głowy, a żadnego z Tadżykistanu jeszcze nie mam. Ludzie chętnie wskazują mi drogę, często zagadują. O dziwo – bardzo dobrze po rosyjsku, czasem nawet po angielsku. Większe miasta rządzą się swoimi prawami, na prowincji, a w szczególności w Pamirze nie będzie już tak kolorowo.

Czapeczka jest, hipertermia niestraszna!
Czapeczka jest, hipertermia niestraszna! Tak, wiem. Mistrzem drugiego planu zostały gacie.

Kiedy już kupiłem czapeczkę, udajemy się na poszukiwanie jakiejś czajhany – czyli miejskiej stołówki, jadłodajni. Nazwa wzięła się od obowiązkowo serwowanego tam czaju (czyli herbaty), jednak poza nim można znaleźć tam także bogatą ofertę dań. Szykuje się posiłek na bogato! Czajhanę znajdujemy nieopodal rynku, poniżej poziomu ulicy. Idealna wręcz lokalizacja, gdyż na zewnątrz temperatura ponownie bije rekordy, na dole zaś panuje przyjemny chłód, potęgowany dodatkowo pracującymi pełną parą wiatrakami i niewielką fontanną pośrodku.

Pomieszczenie jest przestronne, pomieści z pewnością ponad setkę osób. Kilkanaście stołów obsadzone jest jednak tylko przez parę osób. Z braku zajęcia i dla rozrywki zagadują nas panie ekspedientki, kucharz i pan odpowiedzialny za wielki, mosiężny samowar z czajem. Bardzo miła obsługa, wręcz zabronione jest mi zabranie samemu dzbanka na stolik. – Przyniosę, przyniosę! – informuje mężczyzna. – Ależ nie trzeba, rączki mam, sam sobie poradzę przecież – ripostuję. Pan jednak wie lepiej i puszczając koło uszu moje słowa kontynuuje – Poczekaj tylko minutkę , zaraz będę! Cukier też zabrać?

Dodatkowo zamawiam solidną porcję ziemniaków polanych sosem, baranie mięso i surówkę. Marta podobny zestaw, do tego bierzemy jedną zupę z mięsną wkładką na pół. Kiedy już się ze wszystkim uporaliśmy, zamawiamy znów dzbanek herbaty, potem kolejny i jeszcze jeden. Ceny jedzenia są o połowę niższe niż w Polsce, więc bez większego żalu możemy pozwolić sobie od czasu do czasu na odrobinę luksusu.

Rok temu w Iranie, kiedy pierwszy raz odwiedziłem Azję pukałem się w czoło widząc ludzi pijących gorącą herbatę podczas 40-stopniowego upału. Jak to tak? Przecież jak u nas temperatura ledwo co podskoczy do tych 30 stopni wszyscy od razu pochylają się nad lodówkami z lodami, kupują zimne napoje, za wszelką cenę szukają ochłody. Szukaj jej wszędzie, tylko nie we własnym organizmie! Azjatom dziwiłem się do czasu, kiedy sam pierwszy raz napiłem się gorącej herbaty w upalny dzień. Zrozumiałem, że w taką pogodę to trzeba się pocić, a nie za wszelką cenę chłodzić się z zewnątrz. Przecież nic tak dobrze nie ochłodzi nam organizmu jak on sam. To przecież takie logiczne i proste, ale jakoś nikt o tym u nas nie pamięta.

Bogatszy o nową wiedzę, regularnie pijam teraz herbatę, kawę i inne ciepłe napoje podczas nawet największych upałów. Od tego czasu nawet cola w bidonie, która temperaturą niewiele odbiega od herbaty, wypijana jest przeze mnie do ostatniej kropli. Przyjemność z tego średnia, ale jakie korzyści!

Poniżej kilka zdjęć z Chodżentu. Na ciąg dalszy historii zapraszam do następnego wpisu. Będziemy zmierzać w stronę Duszanbe. Postopujemy też trochę.

Główny rynek w mieście, z głównym meczetem.
Główny rynek w mieście, z głównym meczetem.

Główny meczet Chodżent

Muzeum regionu sogdyjskiego, którego stolicą jest Chudżent.
Muzeum regionu sogdyjskiego, którego stolicą jest Chodżent.
Stary postsowiecki pomni
Stary postsowiecki pomni

chodżent zwiedzanie IMG_8867

Wejście do bazaru.
Wejście do bazaru.
Wewnątrz
Wewnątrz

Bazar w khujand IMG_8876 IMG_8878 (2)

W czajhanie
W czajhanie
Przemiły kucharz i operator samowaru
Przemiły kucharz i operator samowaru

Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

8 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *