Bezbarwna Armenia – Kanion rzeki Debed

Armenia przywitała nas niezbyt ładną pogodą. W nocy mieliśmy dwie burze, a z rana lekki opad. Rzeczka, która wieczorem była malutkim potokiem, urosła o dobry metr. W miejscu gdzie wczoraj można było wejść co najwyżej do kolan, dzisiaj płynie ogromny potwór, który nieprzyjaźnie zmienił barwę na ciemno brunatną. Jak to dobrze, że nie było dobrego zejścia do koryta rzeki, bo jeszcze byśmy się tam rozbili na noc. 

Kanion rzeki Debed

Droga cały dzień bardzo wymagająca, jak widać na wykresie na samym dole wpisu. Ciągle jedziemy pod górę, potężnym kanionem. Chmury zawieszone cały dzień nisko nad głowami, wilgoć przeszkadza w swobodnym oddychaniu i do tego okresowo mży. Daleko temu do przyjemnej jazdy. Mimo to, jakoś dziwnie odpowiada mi się ten region. Jesteśmy w Armenii od wczoraj, a już stwierdzam, że podoba mi się bardziej niż cała Gruzja. Nic na to nie poradzę. Fanów Gruzji przepraszam i mam nadzieję, że nie zostanę posądzony o herezje. Mówię jak jest.

Jedziemy do pierwszego większego miasteczka – Alaverdi. Na drogach mało samochodów, wzdłuż drogi ciągną się posowieckie, pozbawione kolorytu blokowiska. Posępne, kilkupiętrowe domy, budowane z płyty, lub tufu wulkanicznego – o którym nieco później. Bardzo biedne okolice. Mijamy więcej zabitych dechami porzuconych sklepików, aniżeli tych otwartych.

Kiedy dojeżdżamy do Alaverdi (zdjęcie powyżej), ma się wrażenie jakby wjechało się do samego Mordoru. W dole, poniżej głównej drogi znajdują się ogromna elektrownia i kopalnia miedzi. Kompleks powstał tutaj już w XVIII wieku, a w czasach swojej świetności wydobywała i przetwarzała 13% całkowitej produkcji miedzi w Imperium Rosyjskim . Odkryte betonowe konstrukcje, zakładowe biura i hale fabryczne z powybijanymi oknami. Wszystko zardzewiałe, odrapane, zdominowane przez szarość. Nad całym zakładem – niczym Oko Saurona – góruje ogromny, ciągle dymiący komin. Do miasta znajdującego się zaś kilkaset metrów wyżej, kursuje kolejka linowa. Przedsiębiorstwo ciągle jeszcze funkcjonuje. W całej kopalni jest zatrudnione około 500 osób, czyli niewiele jak na tak ogromny zakład. Mimo to wszystko wygląda jakby miało się lada chwila zawalić, rozsypać i jakby tylko czekało na ostatnią syrenę, oznajmiającą ostateczne zatrzaśnięcie bramy głównej. Muszę przyznać, że tak przygnębiającego i zarazem tajemniczego widoku dawno nie widziałem.

Lasy tropikalne?!

Jadąc dalej w kierunku Wanadzor mamy wrażenie, jakobyśmy się znaleźli gdzieś w Kongo. Soczysta zieleń i przewalające się po okolicznych wzgórzach ciężkie, poszarpane chmury. Dodatkowo ta duchota powodująca ospałość, otępienie i zobojętnienie na wszystko dookoła. Na drodze prężą się dumnie kraby i inne niezidentyfikowane stwory, a w przydrożnym, pomiędzy kolejnymi krzakami rosną konopie indyjskie. Co prawda w Kongo nigdy nie byłem, ale tak właśnie wyobrażam sobie kraje o klimacie równikowym, wybitnie wilgotnym.

Po kilku podjazdach zauważam w lusterku, że z pola widzenia zniknął mi Piotrek. Czekam standardową minutę. Pewnie szuka czegoś w sakwie i zaraz dojedzie. Nalewa wody do bidonu, wyjmuje batonik, albo zmienia mapę. Kiedy minuta minęła, a jego dalej nie widać, eliminuję możliwość szukania czegoś w sakwie. Teraz podejrzewam, że skręcił źle na rozjeździe i pewnie też gdzieś tam czeka na mnie. Wracam do rozjazdu i pytam kilku ludzi czy nie widzieli innego rowerzysty. Zaprzeczyli. Dedukując dalej, Piotrek nie dojechał nawet dorozjazdu. (tutaj akurat nie trzeba było wykazywać się nieprzeciętą inteligencją). Czekam kolejną, standardową minutkę i zaczynam wracać jeszcze bardziej. Skoro nie dojechał do rozjazdu – może że coś mu się stało? Jadąc tak z powrotem, eliminując kolejne potencjalne powody nieobecności Piotrka, ten wyłania się zza zakrętu, z szerokim uśmiechem na twarzy. Jak się okazało – nie wziąłem pod uwagę Ormian, a dokładniej – ich dobrego serca! Piotrka zatrzymał jakiś gościu i wcisnął mu ogromną siatę brzoskwiń. Wracał akurat z sadu (kto wie może z tego w którym spaliśmy) i tyle tego napakował do swojej Lady, że mu się bagażnik nie domykał. Teraz dla odmiany on ma problem z głowy, a Piotrek musi jechać z niedomkniętą sakwą. Zjedliśmy kilka sztuk, a resztę przekazaliśmy przejeżdżającym akurat robotnikom, niech też coś mają z życia.

Po kilku spektakularnych ucieczkach przed psami i przejechaniu dwóch tuneli dojeżdżamy do Wandzor – stolicy aktualnie przemierzanej przez nas prowincji Lorri. Miasto, jak i całą okolica bardzo nijakie, jakieś takie bez wyrazu. Szerokie ulice, dużo ludzi, dużo sklepów. Wymieniamy pieniążki i robimy sobie małe zakupy na najbliższe 24 godziny. Dodatkowo cieszę się jak dziecko, że mogę kupić świeżo mieloną kawę. Do wyboru brazylijskie, peruwiańskie, włoskie i wiele innych. Piękna sprawa! Sprzedawczyni mieli ziarna na miejscu, w młynku z ogromnym silnikiem, po czym podaje w ładnie zawiązanym woreczku.

„Panie, można się rozbić?”

Trochę nam to zajęło czasu. Zanim już się uzbroiliśmy w makarony i konserwy wszelakie, zaczyna robić się szaro. To znaczy szaro jest przez ostatnie dwa dni, ale teraz bliżej tej szarości do czerni, aniżeli w odwrotnie. Na domiar złego z nieba ponownie zaczyna się sączyć woda, a zaraz za miastem startuje pierwszy z dwóch podjazdów prowadzących do jeziora Sewan. Po krótkiej i nierównej walce z górą, zmuszeni jesteśmy do szybkiego znalezienia jakiejś miejscówki na nocleg. Pytamy kilka osób o pozwolenie na rozbicie się gdzieś na ich posesji. Pierwszy sugeruje żebyśmy dali mu spokój, mówiąc nam, ze za wzgórzem są fajne polany, których akurat nie widać, bo widoczność niefortunnie spadła do kilku metrów. Następny mówi, że na posesji nie ma miejsca, a jeszcze jeden wysyła na przełęcz, gdzie rzekomo także jest dobre miejsce na namiot. Nieprzyjemnie robi się po kolejnym kilometrze, kiedy wyjechaliśmy już z miasta i nadzieje na dobry nocleg zaczynają ulatywać.

Gościnność Ormian na dzień dzisiejszy (poza panem od brzoskwiń) ratuje właściciel restauracji. Wypaliła praktycznie ostatnia miejscówka przed przełęczą, do której zresztą brakuje nam dobrych kilkudziesięciu minut jazdy. Właściciel pozwolił rozbić się pod jedną z kilku plenerowych wiat dla gości. Takie altanki drewniane sporych rozmiarów. Wszystko ładnie zadbane, kamienne trotuary, domki gościnne, fontanna i tylko gości brak. W miedzyczasie rozpadało się mocniej, ale po rozgoszczeniu się i rozłożeniu namiotów pod wiatą jakoś za bardzo nas to nie interesuje. Robimy sobie makaron, a jedna z kucharek przynosi pięknie podaną herbatkę z cukrem i dwie białe filiżanki. Zestaw wyglądał tak ładnie, że aż musiałem trzy razy się upewnić ile za to mamy zapłacić. Okazało się, że nic – taki to miły gest z jej strony.

To jednak nie koniec miłych gestów na dziś. Kiedy już sobie siedzimy, kończąc dojadać spaghetti, w domku obok zaczyna się jakaś impreza. Niedługo trzeba było czekać, aż uczestnicy zauważyli nasze namioty. Chwilę potem byliśmy już w środku. Jedzenie, picie, muzyka, picie, jedzenie, tańce, znowu picie i inne cannabisy. Było miło, całkiem miło, ale kiedy zaczynały pojawiać się problemy w komunikacji pomiędzy biesiadnikami, totalnie zmęczeni opuściliśmy lokal. Objazdem przez toaletę wskakujemy wprost do śpiworów. Zasnąłem z długopisem w ręku i na wpół niedokończoną stroną pamiętnika. Miłego!

Domy budowane z wcześniej wspomnianego Tufu. Jest to najpopularniejszy materiał budowlany w Armenii. Góry w tym kraju zawierają nieskończone ilości tego kruszcu. Jest to skała wulkaniczna, podobna do pumeksu, bardzo wytrzymała, a co najważniejsze świetnie obrabialna. Dostępna w różnych kolorach – od najbardziej popularnego różowego, przez szary, brązowy, aż do niebieskiego. Co chwila mijamy pracujące piły, taśmociągi i gotowe już bloki transportowane na nieokrytych przyczepach. Skały są cięte na niewielkie płyty lub bloczki, z których później stawia się całe miasta. Co ciekawe kamień ten wygląda na tyle atrakcyjnie, że nie wymaga żadnych prac tynkarskich, a ślady po piłach tarczowych nawet ładnie przyozdabiają ścianę. Reszta zdjęć:

Dzień 8. 80km rowerem. 6h jazdy.
Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

5 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Cześć, mam pytanie na które od razu udzielisz mi odpowiedzi :) Wybieram się za jakiś czas w tamte rejony – Armenia, Gruzja, Azerbejdżan, mam Kogę Globe Traveller -S z kołami 700C, opony w tym momencie chyba 1.6″ – nie wiem jak grubo się jeszcze da i czy w ogóle i zastanawiam się czy da radę na tych drogach, asfalt, żwir, ubite gruntówki wszystko spoko – idzie jak dzik przez szyszki, ale boję się grubego żwiru i głębokiego piachu. Jak to wyglądało. Dzięki !