Wczorajsza kolacja była potężna. Jedna z tych, które wpycha się w siebie na chama, i która z pewnością wyżywiła by pół Etiopii. Pomyliły nam się proporcje wody do ryżu, do tego doszedł ogromny ogórek (darowany rzecz jasna), jakieś mięso niewiadomego pochodzenia, trzy olbrzymie pomidory (kupione za swoje!), no i litr coli do zapicia. Jeśli jedzenie nie mieści się w 1,5 litrowej menażce to wiedz, że coś się będzie działo. Ja poległem w połowie – zostawiając sobie na rano, Piotrek zaś uparł się, że nie godzi się zostawiać tak smacznej kolacji. Wpierniczył wszystko!
Jezioro Van w Turcji
Chcemy atakować dziś oddalone o kilkanaście kilometrów jezioro Van, jednak nie jest to tak oczywiste zaraz po przebudzeniu. Z sąsiedniego namiotu dochodzą mnie jakieś złowieszcze odgłosy i coś jakby – „nigdzie nie jedziemy, brzuch mnie boli!” – zagłuszane drogą biegnącą kilkaset metrów dalej. Po ciężkich bojach udaje nam się spakować, lecz zajmuje nam to co najmniej godzinę więcej czasu niż zwykle. Ciężka sprawa. Po pierwszych 15 kilometrach z Piotrkiem dalej jest źle, nawet coraz gorzej i nie mając wyjścia, zaczynamy się rozglądać za… miejscówką pod namiot. Jest godzina 10, ale co tam.
Dojeżdżając ostatkiem sił w okolice jeziora, mijamy ogromny wulkan Nemrut (no może nie aż tak jak Wulkan Teide), który dzięki jednej ze swoich dawnych erupcji utworzył to największe jezioro Turcji. Rozglądając się za jakąś odpowiednią miejscówką, zaczepiamy pewnych państwa i nieśmiało pytamy czy aby nie moglibyśmy sobie rozbić namiotów na dzień cały. Ci lekko zdziwieni, zastanawiają się pewnie, gdzie to z rana nam się spać zachciało, no ale postanawiają jakoś nam pomóc. Nie wiedzieć czemu u nich nie możemy się rozbić, ale i z tej sytuacji znajdzie się jakieś wyjście. Pan domu wsiada akurat do swojego wielkiego transportowego mercedesa i oferuje, że zawiezie nas w ciekawsze miejsce, gdzie w spokoju można się rozstawić, nikt przeszkadzaćnie będzie, jest ładnie, zielono i w ogóle cacy. Trochę mi to nie na rękę, bo miałem nadzieję trochę popływać w Vanie, kiedy Piotrek będzie umierał we wnętrzu swojego ciasnego namiotu, ale postanawiamy zaryzykować. Zostaliśmy wywiezieni na obrzeża Tatvan, w miejsce gdzie trwa budowa jakiegoś wielkiego, ośmiopiętrowego hotelu, którego nadzorcą jest właśnie nasz kierowca. Odsłonięta, betonowa konstrukcja budynku straszy całą okolicę, wokoło kręcą się jacyś podejrzani ludzie i ogólnie jakoś tak mało przyjemnie. Jak tylko naszemu dobrodziejowi podziękowaliśmy od razu udaliśmy się ponownie w stronę jeziora. Na dodatek Piotrkowi się polepszyło i jak twierdzi, może jechać dalej!
Tak się złożyło, że owo „dalej” okazało się być oddalonym aż o 60 kilometrów miasteczkiem Ahlat! Co prawda ciągle jest wczesne popołudnie, ale tutaj jest już na czym oko zawiesić i można trochę poodpoczywać. Rozbijamy się na terenie jednego z wielu hoteli, zaraz obok plaży. Właściciel nie miał kompletnie nic przeciwko i jeszcze zapewnił nas, że możemy zostać ile tylko chcemy, korzystać z toalet, internetu i nawet zaprosił nas na mecz siatkówki, ale że Piotrka przecież nie zostawię umierającego samemu w namiocie, to pięknie dziękujemy. Nadrabiam braki w wiadomościach z kraju i ze świata, aktualizuję facebooki, bloga i te sprawy, pijam czaj na przemian z kawą i łatam matę łatkami rowerowymi. Dzień mija w ślimaczym tempie.
Poznaję też miejscowych!
Dzieciaki dzisiaj są już trochę bardziej rozwojowe. Poza tradycyjnym Hello, hi mister, money, uszu mych doszło nawet jakieś – I love you! Po długiej kąpieli w jeziorze i jeszcze dłuższym spłukiwaniu z siebie słonej wody, naszła mnie jakaś taka chęć pogadania z kimś. Zrobiło się już w międzyczasie ciemno. Tym razem ja zaczepiam kilku podrostków w wieku około gimnazjalnym, równie bezcelowo szwędających się po plaży. Dużo nie pogadaliśmy z racji bariery językowej, ale mimo to chłopaki wykazali się niebywałą jak na młodych turków gościnnością i poczęstowali mnie papierosami! Pomijając fakt, że nie palę to jakoś tak miło na sercu się zrobiło, bo też nie spodziewałbym się takiej dobroci po tutejszej 12-letniej gawiedzi. Nawet zdjęcie dali sobie zrobić!
Aż dziw bierze, ale to nie koniec miłych akcentów na dzisiaj. Na kolację zachciało mi się jajecznicy. Szybki wypad do sklepu, kupuję tylko 10 jajek, żeby znowu nie przesadzić, do tego 2 pomidory i zabieram się do pichcenia. W międzyczasie przychodzi w odwiedziny 18-letni Mohammad. Nie wiadomo skąd się wziął, ani skąd o nas wiedział, ale do jajecznicy przyniósł mi dość solidny kawał baraniny, a Piotrkowi jakieś tabletki na zatrucia! Normalnie wraca mi wiara w młodych Turków! Widząc moją nieudolność w mieszaniu jajecznicy bez pytania wyrywa mi łyżeczkę z ręki i stwierdza stanowczo, że on mi to zrobi lepiej. Szok, niedowierzanie.
Nim dzień się skończył jasne jest, że zostajemy tutaj także i jutro. Chcieliśmy mieć dzień wolny od jazdy rowerem przy jeziorze Van, no to mamy. To znaczy ja mam bardziej, bo z Piotrkiem ciągle źle, ale to szczegół. Powtórka z Armenii – Piotrek smacznie sobie śpi przez najbliższe 24 godziny, sporadycznie wychylając się z namiotu. Z ciekawszych rzeczy to znowu byłem w sklepie, piwo znowu kosztowało nieprzyzwoicie dużo, zrobiłem mniejsze zakupy, kupiłem Piotrkowi jakiś budyń. Znowu zrobiłem sobie herbaty, którą chciałem przywieźć do Polski, a mam już pół opakowania, pierwszy raz od niepamiętnych czasów się poopalałem i przeczytałem drugi raz „Autoportret Reportera” – Kapuścińskiego. Umyłem też rower, umyłem sakwy, pokleiłem matę dmuchaną łatkami rowerowymi, wysprzątałem namiot, zjadłem budyń, bo Piotrkowi się odechciało, zrobiłem pranie i znowu nadrobiłem zaległości w internetach. Piotrek o dziwo na chwilę wstał spytać – „jak tam?”. Dziękuję dobrze – stwierdzam – trochę jednak nudno. Widziałem też robala przypominającego mrówkę, wielkością jednak dorównującą mojemu poczciwemu telefonowi, przez którą mam później problemy z zaśnięciem.
Cisza, spokój…
Jezioro jakoś tak ładnie się uspokoiło pod wieczór. Słońce zaszło za górami, wiatr przestał wiać, a woda falować. Wierzchołki górskie po drugiej stronie jeziora wydają się być jakby jeszcze bardziej wyraziste, Piotrek przestaje chrapać, a całą okolicę ogarnia totalna cisza. Taki błogostan nie trwa jednak długo. Ledwo muezin dał znak do modlitwy, ledwo modlitwa została odprawiona, w hotelu wystartowała jakaś impreza i nie trwało długo, nim z głośników popłynęła burząca cały ten piękny spokój muzyka. Zresztą miałem też sporo czasu na nagrywanie filmików, więc zobaczcie zatem… ;)
Na koniec chciałem polecić pewien blog. Kompendium wiedzy wszelakiej dot. Turcji. Rodzynki Sułtańskie – Stambuł.
I co jedna kostka starczyła?;)
No pewnie. Rarytas to nie był, ale dało radę :D
Witam,
Czy ten wpis „już” jest ostatnim z tej wyprawy? Nie ukrywam, że brak mi zakonczenia, takiego jak w innych relacjach. Co nie zmienia postaci rzeczy, że czytało się tą relację z dużym zainteresowaniem.
Witam! Tak się składa, że nie… Będzie jeszcze zakończenie, ale mam też wesoła nowinę (dla mnie i mam nadzieję, że też dla czytelników!) – będzie książka opisująca podróż przez Kaukaz i Bliski Wschód, gdzie historia będzie opowiedziana w całości! :)))
Coś jest z tym poznawaniem miejscowych nad jeziorem Van. Ja mam cudowne wspomnienia stamtąd! W Van spotkałam grupę lakarzy, pojechaliśmy do knajpy oddalonej o 30 km (bo w Van nie było miejsca, gdzie w Ramadan można pić alkohol) i poznałam niesamowite historie o Kurdystanie. Zresztą trochę o tym napisałam tutaj: pozornie-zalezna.blog.pl/2013/09/26/piwo-i-majtki-w-kurdystanie/
No proszę, a ja w Ahlat teraz mieszkam. Co do alkoholu to fakt, drogi i w dodatku sprzedają tylko w dwóch sklepach na całe miasto:/ A co do kąpieli w jeziorze Van to uprzedzam że można złapać jakieś paskudztwo.