Ze snu wyrywa nas dźwięk okrzyków dochodzący z drogi. Grupa kobiet przyodzianych w czarne czadory zorganizowała jakiś pochód, marsz czy protestację. Nieważne. Dobrze jednak się złożyło, ponieważ nie nastawiliśmy budzika, a na zegarze już po godzinie 11… Na śniadanie mama Armana przygotowuje coś na nasze skrzypiące kolana – czyli mega tłusty móżdżek barani i jakaś potrawka z żył. Palce posklejane. Fanem nie zostałem, ale z takim smarowaniem możemy bezawaryjnie jechać kolejny 1000 kilometrów. Obok baraniego rarytasu jest jeszcze jajecznica na pomidorach z jakimiś ziołami, do tego jajko na twardo i ziemniak. Ziemniak rozgniatamy owym chlebem wraz z jajkiem, robimy z tego taką mało przyjemnie wyglądającą papkę i posypujemy do smaku sproszkowaną miętą. Jedzenie polega oczywiście na zawijaniu w chleb lawasz, którym podobno posługujemy się już całkiem wprawnie. Wszystko popijamy bezalkoholowym piwem – w smaku przypominającym raczej przesłodzony, gazowany sok. Na deser bardzo smaczne kandyzowane mini brzoskwinie i marchewka (również kandyzowana) – bardzo popularna w całym Iranie.
Następnie w największą spiekotę udajemy się na dworzec autobusowy w poszukiwaniu biletów na autobus do Qom albo Kashan. Już przed wyjazdem planowałem ominąć Teheran i uderzyć od razu na spaloną słońcem pustynię. Po niedługich pertraktacjach zgodnie stwierdzamy, że poza sławnymi muralami na amerykańskiej ambasadzie nie ma w tym mieście nic co by nas mogło zainteresować, a sam fakt, że miasto jest stolicą, nie jest wyznacznikiem miejsca, które trzeba koniecznie zobaczyć. Dodatkowo myśl o 12 milionach ludzi i kilkugodzinnym wydostawaniu się na rowerach z centrum tylko nas utwierdza w postanowieniu, że nie warto. Zresztą Erewań też ominęliśmy, więc mamy już sporą praktykę w ignorowaniu stolic.
Poza tym, mając termin powrotu z Gruzji za 30 dni, jadąc samym rowerem musielibyśmy się ograniczyć co najwyżej do północnego Iranu, a przecież będąc już w Iranie szkoda by było nie zobaczyć jakże interesującego centralnego Iran. Zresztą ceny busów są na tak wysoce akceptowalnym poziomie, że aż grzech nie skorzystać.
Na sam dworzec autobusowy w Tabriz dostajemy się oczywiście kilkoma taksówkami. Podwójna przesiadka, koszt kilku złotych, następne ciekawe fakty dotyczące Iranian Style i po kilku chwilach jesteśmy na miejscu. Na dworcu panują zasady trochę odmienne od tych w naszym kraju. Nie ma tutaj popularnych u nas okienek gdzie kupuje się bilet u średnio zadowolonego z życia sprzedawcy. Cały ogromny gmach podzielony jest na małe, przeszklone pomieszczenia, należące do konkurujących ze sobą firm przewozowych. Na szybach umieszczone są informacje (oczywiście w Farsi) w jakim kierunku dana firma oferuje transport i tak właśnie szukamy odpowiedniego pomieszczenia.
Po krótkim rozeznaniu i przy niemałej pomocy Armana udaje nam się zakupić bilet bezpośrednio do Kashan na Vip Bus – czyli najwyższą klasę autobusów w Iranie. W zasadzie to Arman dogadywał się co do ceny i możliwości transportu rowerów, a ja tylko kiwałem głową. Dyspozytor musiał wykonać kilka telefonów do kierowcy i dowiedzieć się o możliwości przewożenia rowerów. Nikt z sprzedawców nie gadał po angielsku i ciekaw jestem jak będzie wyglądał zakup biletu przy następnej okazji. Koszt biletu za 850 kilometrową podróż wynosi 7$ za osobę, a za sam rower będziemy podobno płacić przed startem – również 7$. Tymczasem w Tabriz spędzimy jeszcze niemal dwa dni, ponieważ nie było wcześniejszego autokaru jak dopiero jutro o 18.
Bezpośrednio z dworca udajemy się do położonego 40 kilometrów na południe od Tabriz sławnego Kandovan. Piotrek po drodze realizuje swoje małe marzenie i przez kilka kilometrów prowadzi starego, rozklekotanego Paykana, który dzielnie konkuruje z nowiutkimi lśniącymi peugeotami.
Kawałek przed samym sławnym skalnym miastem zatrzymujemy się przy innym, dużo mniej popularnym mieście(?), również wydrążonym w skałach, z tą różnicą, że pod ziemią. Poza nami była tam jedna osoba i jeden stragan… nie to co za chwilę w Kandovan.
Skalne miasto Kandovan
Miasto Kandovan mogło by śmiało robić za plan zdjęciowy do jakiegoś filmu fantasy. Taka irańska Kapadocja. Niesamowite formacje skalne zawdzięczają swą urodę sąsiedniemu wulkanowi Sahan, oraz powolnej, trwającej tysiące lat erozji. Te surowe i ujmujące skalne osiedle od stuleci jest nieprzerwanie zamieszkałe przez ludzi i jak żartuje Arman – jest to jedyne takie na świecie, gdzie z jednej strony ludzie żyją w skrajnie niskich warunkach, a z drugiej mają bezprzewodowy Internet.
Zapraszam do wpisu o Wulkanie Teide z Teneryfy.
Złożoność kształtów, to jak człowiek żyje w harmonii z naturą i jak przystosował sobie skały do własnych potrzeb jest niesamowite i prawdziwie zapiera dech w piersiach. Wszędzie złożone kształty, na styk powtykane otoczaki i drewniane belki. Stożkowate formacje skalne zostały precyzyjnie wydrążone, w otwory wstawiono umiejętnie okna i drzwi
Domy posiadają nierzadko nawet kilka kondygnacji. Na samym parterze jest pomieszczenie dla zwierząt, na wyższych piętrach pokoje mieszkalne, a na samej górze spiżarki. Dzisiaj wieś zamieszkuje ponad 600 osób w 160 rodzinach, a samo miasto odwiedzane jest rocznie przez blisko 400.000 turystów. Dla tych spragnionych przeżyć rodem z Flinstonów i nieszczędzących grosza powstał także pięciogwiazdkowy hotel. Cena to jedyne 143$ za osobę i 290$ za apartament z jacuzzi.
Wszędzie pełno turystów, przepychające się stare białe paykany, niebieskie zamayd i kilka autobusów nijak nie pasujących do tej wąskiej, dojazdowej drogi. Po drugiej stornie rzeki (po której akurat zostało tylko koryto, gdzie także parkują samochody) znajdują się stanowiska z gastronomią i tam właśnie… postanawiamy zaszaleć!
Pamiętny dzień!
Pierwszy raz w swojej karierze, podczas wyprawy rowerowej zjemy obiad w restauracji. Tak się składa, że ramadan nie obowiązuje ludzi w podróży i bez skrupułów można jeść, pić, palić i robić inne rzeczy. Nie wiem czy w Koranie zapisany jest dystans po którym zwykła przejażdżka zamienia się w podróż, ale najwidoczniej 30 kilometrów wystarcza.
Do obowiązkowej fajki wodnej i czaju zamawiamy doogh, czyli świetnie gaszący pragnienie napój na bazie jogurtu, bardzo popularny w Iranie i podobny do tureckiego Airan. Jako danie główne zamawiamy zaś opkuszt, czyli obowiązkowa baranina i wywar z niej. Wypijając wodę rozgniata się widocznym na zdjęciu metalowym tłuczkiem ziemniaki, pomidory, mięso i inne nieznane mi składniki potrawy i ponownie… zawija się w lawasz.
Podczas drogi powrotnej do Tabriz zaczyna się psuć nasz sędziwy paykan. Z kilkoma przerwami na oględziny skrzyni biegów, ledwo udaje nam się dojechać do centrum. Stamtąd jeszcze tylko jedna taksówka i jesteśmy z powrotem. Mam nadzieje, że jazda Piotrka i psująca się skrzynia biegów to tylko zbieg okoliczności :D
Więcej ciekawych zdjęć z Kandovan znalezionych w necie http://www.heritageinstitute.com/zoroastrianism/urmia/kandovan.htm
świetna relacja, sie zaczytalem :D
miło mi! W Marcu książka pt: „Kołem Się Toczy: Przez Kaukaz i Bliski Wschód”.:)
Masz badzo zajmujace, lekkie pioro. Milo sie to czyta.
Bardzo mi miło, cieszę się :)
Zaczytuję się :) Super ! Za trzy tygodnie jadę do Iranu – hurra !
Powodzenia :)