Irańskie chleby, czaj i wymagające góry

Równo dwa lata temu pierwszy raz założyłem sakwy na rower i pojechałem w stronę Alp. Bez doświadczenia, bez większej wiedzy o sprzęcie rowerowym, ale z wielkimi planami do zrealizowania.  Nawet nie wiedziałem jeszcze wtedy o blogach podróżniczych, ani w najśmielszych snach nie śniłem, że dwudziestym odwiedzonym na rowerze krajem będzie właśnie Iran. Co za jubileusz.

Pierwszy nocleg w Iranie pomijając okoliczności i sąsiedztwo posterunków granicznych nie był jakiś bardzo szczególny. Nic  się nie działo, wiatr się uspokoił, zrobiło się nawet sielsko i przyjemnie. Nikt nas nie odwiedził i rzekłbym , że w kategoriach noclegów na dziko był bardzo standardowy.  W nocy z dmuchanej maty zaczęło uciekać powietrze i tym samym w plecy wbijały się bezpardonowo wredne, kanciaste kamienie.  Po wyjściu z namiotu oczom ukazały się poszarpane i ostro zakończone góry – dużo bardziej wyraźne niż wczorajszego wieczora. Wiatr ucichł, a my odgrodzeni od granicy niewielkim pagórkiem mamy wrażenie jakby te przepastne, surowe góry były tylko nasze, na chwilę, na wyłączność. Ani jedne  auto nie pojawia się, żeby wyrwać warkotem silnika umysł z letargu i z tej dziwnie osobliwej zadumy. Z góry obserwujemy pustą drogę, w skupieniu i kontemplacji okolicy czekamy na zagotowanie się wody na kawę. To znaczy, precyzując – ja, jako ten kawosz czekam, a Piotrek cierpliwie kibicuje, pałaszując resztki przedwczorajszego, ormiańskiego chleba Lawasz. Z wolna, lekko niechętnie zabieramy się do codziennego rytuału wrzucania wszystkiego do sakw. Opieszale, bez entuzjazmu, jakby podświadomie wydłużając w nieskończoność odjazd i niechybne rozstanie z ujmującą okolicą i tymi magicznymi górami.

Irańskie Chleby

Skoro już wspomniałem, to warto rozwinąć temat chlebów w Iranie. Zaprawdę jest o czym pisać. Lawasz to pszenny chleb, pieczony w piecach zwanych Tomir. Są to cylindryczne zagłębieniami w ziemi, na których dnie żarzy się rozpalone do czerwoności drewno. Do lekko spadzistej wymurówki przyklejane są placki, które ze względu na swoją niewielką grubość pieką się bardzo szybko i nie dłużej niż 3-5 minut.

Mimo, że jest to z definicji ormiański chleb, to Lawasz można spotkać także często Gruzji, w Turcji, na Krymie i właśnie w Iranie. Tutaj okrągłych Tomirów co prawda nie widziałem, ale piece te są w dużej mierze zastąpione przez zautomatyzowane i dużo bardziej wydajne piece elektryczne. Zarówno w miastach jak i małych wsiach pracują piekarenki, gdzie na  ruchomą, gumową taśmę lub rozgrzaną metalową płytę, kładzie się cienkie ciasto, z którego powstaje w kilka chwil w rumiany chleb. Wszystko odbywa się – dosłownie i w przenośni – taśmowo. Jeden piekarz wyrabia ciasto, a drugi formuje placki, kładzie z jednej strony taśmy, ta wjeżdża do komory pieca i z drugiej strony odbierany jest chleb. I tak w kółko, cały dzień.

Chleb Sangak - zdjęcie pochodzi z http://www.irpedia.com/
Chleb Sangak - zdjęcie pochodzi z http://www.irpedia.com/
 

Sangak

Irańczycy mają także kilka innych rodzajów chleba i wszystkie łączy je kilka wspólnych cech – są niesamowicie aromatyczne, chrupkie i przede wszystkim plackowato płaskie. Nie uświadczy się tutaj pulchnego, wyrośniętego na drożdżach chleba znanego tak dobrze u nas. Przykładowo inny chleb o wdzięcznej nazwie Sangak. Zazwyczaj okrągły,  niekiedy prostokątny, czasem trójkątny, ale zawsze płaski.  Sposób jego wypiekania jest także bardzo zajmujący. Placki wędrują do wnętrza wielkiego pieca za pomocą długiej, drewnianej łopaty  i lądują bezpośrednio na rozgrzanych kamyczkach.  Kamyki te odciskają się na chlebie tworząc ciekawe wyglądającą powierzchnię. Należy jednak uważać podczas jedzenia na ich pozostałości przyklejone do chrupkiej skórki, bo można sobie nieźle pokiereszować uzębienie…

Przez swój kształt wszystkie te chleby kompletnie nie nadają się do robienia znanych u nas kanapek. Kiedy przykładowy lawasz jest odpowiednio wilgotny idealnie nadaje się do zwijania. Odrywa się niewielki kawałek i kładzie się na niego co popadnie.  Kiedy już odmierzymy sobie odpowiednią porcję, chleb zawijamy zgrabnym ruchem niczym naleśnik i jedną ręką podajemy do ust. Czy to dżem, ser, jajecznicę, jakieś sałatki, potrawki z baraniny – wszystko roluje się tak samo.

Chleby kupuje się bezpośrednio w piekarniach, gdzie od świtu hurtowo wyrabiane jest ciasto  i gdzie długimi kolejkami wyczekują na swój chleb klienci. Czasem bywa tak, że równolegle tworzą się dwie kolejki, gdzie jedna czeka na kilka sztuk, a druga na większe zamówienia.  Trzeba albo mieć ze sobą kogoś persko-języcznego, albo na czuja wybrać kolejkę i tylko trzymać kciuki, żeby była tą właściwą. W innym przypadku zmarnujemy sporo czasu.

Barbari

To kolejny popularny chleb będący chyba najgrubszym ze wszystkich. Kształtem przypomina Sangak, także jest owalny lub podłużny, jednak dla odmiany bywa też ponacinany wzdłuż, tworząc gotowe do odrywania podłużne paski. Jest lekko słonawy i zawsze posypany czarnym lub białym sezamem.

Noon Khoshk

Został jeszcze jeden ciekawy chleb, wieszany niczym garnitury w ekskluzywnych sklepach z eleganckimi ciuchami. Jak się dowiedziałem jest to wysuszona wersja chleba Lawasz i nazywa się on – Noon Khoshk  i/lub Osku Lavash. Osku od nazwy niedużej Miejscowości niedaleko Tabriz i skalnego miasta Kandovan – gdzie będziemy za kilka dni, zaś Noon Khoshk – nie mam pojęcia od czego wziął nazwę.

Welcome to Iran – Witamy w Iranie

Najbliższy cel to Tabriz, miasto gdzie mamy w planie zatrzymać się aż na 2 dni u Armana – osoby poznanej przez  Warmshower.org (rowerowy odpowiednik Coutchserfing). Tymczasem musimy zmierzyć się z rosnącą powoli temperaturą, coraz bardziej falującym krajobrazem i przywyknąć powoli do spontanicznie na nasz widok reagujących ludzi. Pierwszym większym miasteczkiem, do którego docieramy jest oddalony o jakieś 25 kilometrów od granicy – Kharvana, które wbudowane jest w okoliczne góry i siłą rzeczy musimy się zmierzyć z lekkim podjazdem. Z wolna obracając pedałami mamy mnóstwo czas na kontemplację bezludnej okolicy i  z wpatrywanie w zabudowania miasta, które ani trochę się nie zbliżają. Gdzieniegdzie przemknie jakiś samochód, a na polu okazjonalnie pojawi się rolnik. Przy drodze płynie wartki potok, który odpowiednio nakierowywany na pola nawadnia całą okolicę. Słońce pali coraz bardziej i tylko mamy nadzieję, że dalsza trasa odbija na wschód, z dala od tych złowieszczo wyglądających gór.  Po drodze jesteśmy pozdrawiani nieustannie przez kierowców, a dźwięk klaksony wydobywa się niemal z każdego mijającego nas samochodu. Na podjazdach bez ustanku dobiegają nas krzyki „Welcome to Iran!”, „Hello mister!”, „Hi my friends” i nawet „Come on Alberto Contador!” Postój przy sklepie wydłuża się zaś w nieskończoność ponieważ każdy chce pomóc, doradzić, posłać w dobrym kierunku i pogadać – mimo rzadko dobrego angielskiego.

Udajemy się na poszukiwanie chleba, obowiązkowej koli i sami nie wiemy czego jeszcze. Z pomocą miłych ludzi znajdujemy kilka małych sklepików i piekarenkę gdzie pierwszy raz na oczy widzimy wyżej opisany lawasz. Mozolnie tłumaczymy sprzedawcom  o co nam chodzi i po godzinie udaje nam się opuścić miasto w właściwym kierunku – jak się okazuje chwilowo omijając góry.

Radośnie pedałując jedziemy w kierunku Varzagan i mimo początkowego zjazdu resztę dnia walczymy ze stromymi i upierdliwie długimi podjazdami. Góry mocno wypalone słońcem, a rośliny pojawiają się tylko tam, gdzie akurat płynie jakaś rzeczka, niczym oazy w centrum niczego. Pola i sady  nawadniane są całymi sieciami grubych, średnich i cienkich węży, do których woda pompowana jest przez hałaśliwe silniki pomp.

Pierwszą przerwę na małe jedzenie robimy sobie właśnie przy takim sadzie, pytając uprzednio jego właściciela o pozwolenie na usadowienie się w cieniu jednego z drzew.  Cały czas pamiętamy, że w Iranie trwa ramadan i nie powinniśmy się jakoś afiszować z jedzeniem w miastach. Co prawda jesteśmy w podróży co zwalnia nas z poszczenia, ale i tak z grzeczności i poszanowania zasad nie chcemy rzucać się w oczy poszczącym Irańczykom.

Po chwili przybiega do nas Pan Sadownik,  przynosi nam do jedzenia garść śliwek szczerze się uśmiechając. Odpala też pompę, żebyśmy mogli nalać sobie wody do butelek, chwile się nam przygląda i znika gdzieś w swoim polu. Siadamy na trawie i nieudolnie próbujemy zrolować lawasz  z dżemem w taki sposób, żeby jakoś nadawał się do jedzenia. Dżem bezczelnie wycieka na palce, ubrania i trawę – tylko jak na złość nie chce zostać w środku chleba. Po chwili przybiega znowu Pan Sadownik i przynosi nam kilka mały ogóreczków i jeden ogromny, pięciokilogramowy niby to ogórek – niby nie wiadomo co. Wyglądem faktycznie przypomina ogórek, ale gabarytowo bardziej opasłą dynię. Poza tym Pan Sadownik stwierdza, że co to będziemy siedzieć pod drzewem jak jakieś dzikusy, skoro on ma kawałek dalej namiot, a tam w samowarze dochodzi woda na czaj.

Czaju?

Zostawiamy rowery pod drzewem i idziemy. Pan Sadownik jednoznacznym gestem przekonuje mnie, że rowerów nikt raczej nie zakosi. To znaczy tak wywnioskowałem z szybkiego, wymownego machnięcia ręką w stronę roweru. Mam nadzieję tylko, że nie było to odganianie się od jakiejś nadgorliwej muchy.

Duży,  biały, darowany przez Czerwony Półksiężyc (odpowiednik Czerwonego Krzyża ) namiot w środku wyściełany jest obowiązkowo solidnymi, perskimi dywanami. Przed wejściem zdejmujemy buty i siadamy po turecku – przyglądając się jak Pan Sadownik zabiera się do robienia czaju. Niestety rozmowy nam się nie kleją. W Gruzji i Armenii można było się porozumieć w miksie polsko-ruskim , a jeśli tutaj ktoś nie zna angielskiego to skazani jesteśmy na uśmiechy, gesty  i bezowocne próby dogadania się. Dobrze, że chociaż nauczyłem się liczebników w Farsi. Nie spodziewałbym się, że tak długo da się rozmawiać znając jedynie cyfry. Można powiedzieć ile ma się lat – pokazując na siebie i rysując na dywanie 24, ile kilometrów przed nami – także pisząc po dywanie, machając przed siebie i dodając do tego uniwersalne słowo ‘kilometr’,  a także ile godzin jazdy na dzień zajmuje nam pedałowanie.

Irańska herbata czaj

W miedzyczasie, na niewielkim, elektrycznym samowarze zagotowała się woda,  a Pan Sadownik demonstruje nam jak pija się po herbatę w Iranie. To znaczy on nie wie, że nam demonstruje, on zakłada raczej, że w Polsce pija się tak samo. My natomiast pierwszy raz widzimy ten cały rytuał na oczy, więc uważnie obserwujemy jego ruchy. Najpierw każdą szklaneczkę przepłukuje się wrzątkiem –przelewając wodę z jednej do drugiej, z drugiej do trzeciej, a z trzeciej na zewnątrz namiotu – i jak mniemam to było właśnie mycie naczyń. Następnie jak można się domyśleć ma miejsce nalewanie  – najpierw esencji herbaty – która Allah jeden wie jak długo oddawała swój aromat wodzie, a później wrzątku, rozcieńczając ją tym samym wedle osobistych upodobań

Najciekawsza jednak rzecz tyczy się samego cukru. Cukier w Iranie jest zbrylony w takie specyficzne, różnokształtne kostki. Nie wrzuca się go do herbaty tak jak ma to miejsce u nas, a wkłada do ust każdorazowo popijając łykiem gorącej herbaty. Pan Sadownik ponownie demonstruje, nieświadomy tego, że my znowu nie wiemy. Ja natomiast przyzwyczajenia wrzucam dwie kostki do szklaneczki i dopiero potem rozglądam się za łyżeczką której nigdzie kurde nie ma.

Lekko zakłopotany i zdezorientowany, dopiero teraz zauważam uśmiech na twarzy Pana Sadownika i to, jak  tym razem wolno, pokazowo, specjalnie dla mnie (żeby się tłuk z Europy nauczył) wkłada cukier do ust, popijając  go małym łykiem czaju. Po godzinie i kilku szklaneczkach herbaty, obładowani ogórkami, brzoskwiniami które dostaliśmy w miedzyczasie i litrami wody, jedziemy dalej poznawać nowe zwyczaje i nowych ludzi.

Chwile później zatrzymuje się na poboczu samochód. Wysiada z niego dwóch odzianych w eleganckie koszule gości i… proszą o zdjęcie. W momencie przypominam sobie, że wcześniej – za Kharvan – kiedy na poboczu bezowocnie próbowaliśmy posilić się łamiącym się lawaszem, zatrzymał się ten sam samochód z tym samym gościem w różowej koszuli w środku i radośnie machając pytał czy – „Iran OK?”.  Tym razem postanowił nie przepuszczać okazji , wyszedł z kumplem z samochodu i kategorycznie zażądał zdjęcia.

Woda + ogórki = …

W dalszym ciągu góry nie dawały wytchnienia. Szybkie 3-minutowe zjazdy poprzeplatane nieproporcjonalnie długimi, półgodzinnymi, ostrymi podjazdami. Dodatkowo w moim brzuchu zaczęły dziać się jakieś podejrzane rzeczy. Nieopatrznie postanowiłem połączyć darowane owoce z wodą i wygląda na to, że zanosi się na małą rewolucję. Bunt ciała w iście hollywoodzkim stylu. Nagle przed kolejną ścianką podjazdową opuściły mnie wszystkie siły. Nogi odmówiły posłuszeństwa, a gigantyczne mrówki, które obserwujemy już od kilku dni na poboczach zaczynały wyprzedzać mnie pod górę. Jakby tego było mało zrobiło mi się strasznie zimno, a przecież temperatura mimo późnego popołudnia ciągle oscylowała w granicach 30 stopni. Jasne było, że to koniec jazdy na dzisiaj.

Nocleg.

Szczęśliwie było już po godzinie 18 i tak mieliśmy rozglądać się za miejscem do spania. Kategorycznie byłem za jak najszybszym rozbiciem się i zaszyciem w namiocie. Piotrek jednak miał inne plany na dzisiejszy nocleg i uparł się spać na gospodarza. Zbytnio zadowolony nie byłem z tego faktu, ale okazało się, że decyzja była nienajgorsza.

Jakieś 10 kilometrów przed Varzagan podbijamy do jednego domu,  pytając o możliwość rozbicia namiotów.  Piotrek próbuje się dogadać po angielsku, kiedy ja z boku trzymając się za brzuch, próbuję zmusić się do jakiegoś uśmiechu. Widocznie wyglądałem dość tragicznie bo Ali – właściciel domu -zgodził się nas przekimać.

Dostaliśmy pozwolenie na rozbicie namiot w domu. Tak właśnie, w środku domu, ponieważ dom ten był w trakcie odbudowy po zeszłorocznym trzęsieniu ziemi. Kompletna ruina stawiana jest od podstaw. W centralnej jego części Piotrek rozbija się na czerwonym dywanie, a ja na betonowej wylewce, czym prędzej znikając za zamkiem błyskawicznym.

Z tego co słyszałem rozmowy Piotrka z gospodarzem trwały dość długo. W międzyczasie dostałem jeszcze talerz ramadanowej zupy bazującej na baraninie i jakąś ciekawie wyglądającą, ryżową potrawkę. Niestety totalne odebrało mi apetyt, skończyłem posiłek ledwie na pobrudzeniu łyżki, a jedyne co zjadłem to jakaś tajemnicza, różowa tabletka, którą także zaserwował mi gospodarz.

Dalszy opis buntowniczych zachowań mojego żołądka zostawię dla siebie. Mam tylko nadzieję, że do jutra będzie już wszystko w porządku.

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

10 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

  • No to najciekawsze, jak sprawa z toaleta itd? Czy gospodarz mial sedes czy cos w rodzaju na narciarza? Czy pozwolil Ci skorzystac? Czy niegales po zbocach. Z twojego tekstu wynika ze zalatwiles sie w namiocie… :-/

  • Ten cukier w Iranie to z tego co się dowiedziałam, sprzedawany jest w głowach i trzeba sobie samemu rozdrobnić, mają do tego takie specjalne jakby siekierki, nie wiem jak to się nazywa, w każdym razie sami to rozdrabniają, stąd nieregularny kształt tych kostek cukru.
    Bardzo ciekawy blog, nie mogę się wręcz oderwać od czytania, tym bardziej, że w tym roku byłam właśnie w Iranie, Armenii, Gruzji i Turcji i porównuję Twoje spostrzeżenia i wrażenia z tych krajów ze swoimi :) pozdrawiam

    • Tak masz rację! Dowiedziałem się o tym nieco później. Cieszę się bardzo, nie krępuj się polecać dalej! :)