Bądź asertywny – Umiejętność mówienia nie

Proroctwa z dnia poprzedniego sprawdziły się. Dość mocno zmęczeni życiem wstajemy w granicach godziny 10-11. Próbujemy się jakoś ogarnąć ale niestety chęci jakoś brak, a karimata przyciąga tak bardzo. Z pomocą przychodzi nasza kochana gospodyni przynosząc jakże drogocenną kawę. Kawę nie byle jaką. Jeśli tutaj ktoś już zrobi kawę, to naprawdę czuć, że jest to kawa, a nie żadna rozpuszczalna jej obraza. Po wypiciu takowej od razu człowiek nabiera chęci do życia.

Bezpieczeństwo w Rumunii

Kiedy ledwo zaczęliśmy się pakować, do płotu podchodzą kolejno poszczególni członkowie rodzinki upewniając się, że żyjemy. Upewniają się, a później już niestety żegnają bo każdy musi gdzieś tam jechać. Pierwsza dziewczyna Catelina, później on sam z wypisanym na swoim iphonie „bardzo miło was poznać, ale ja musieć jechać. powodzenia!”. Na koniec ojciec z pokaźnym wąsem i chyba najbardziej niewyraźną twarzą. W sumie nie ma się co dziwić.Kiedy wczoraj wszyscy zaczynali się już zbierać, on oświadczył, że idzie na party do miasta. Ile z tego pomysłu wyszło to nie wiem, ale po ogólnym wizerunku mości pana można było dużo wywnioskować. Dystans w stosunku do nas już nieco większy niż wczoraj wieczorem. Dziwne spojrzenie na płot i oczy mówiące – „co do cholery tu sie stało?!” Szybko zapytał czy – „ok?”, a kiedy potwierdziliśmy, oddalił się w kierunku domu.

Czytaj też inne wpisy o miejscach, które warto zobaczyć w Rumunii.

Pomyśleć, że wczoraj chcieliśmy się siłować na ręce…

Po krótkiej zabawie z kotami, spakowaniu się i podziękowaniu naszej gospodyni za miejsce do spania, odjeżdżamy dalej. Co prawda, mamy jakieś przebłyski z dnia poprzedniego, że zostało nam obiecane śniadanie w domu Catelina ale cóż, narzucać się nie będziemy, a przypominać dopiero nie wypada. Chociaż zjadł bym coś…

Jak można wnioskować po statystykach nie było łatwo. Kofeina szybko się ulotniła, a słoneczko przygrzewało coraz bardziej. Nogi za bardzo nie miały ochoty przekładać siły na pedały. Korba też wydawała się jakby przez kogoś w nocy zbyt mocno dokręcona. Na domiar złego po jakimś czasie skończył się asfalt i zaczął się średnio przyjemny odcinek kamienno-szutrowy. Po jakichś paru kilometrach znowu usłyszałem brzdęk w przednim kole. Złamana szprycha numer 2. Psia krew! Tutaj na pewno nie znajdę nikogo z kluczem 24 więc trzeba kręcić dalej na rozcentrowanym kole. Spróbuję szczęścia jutro, gdzieś bliżej cywilizacji.

To sobie ponarzekałem. Humor poprawiały widoki rumuńskiej wsi. Bardzo przyjemnie jedzie się nawet 10km/h po kamieniach kiedy wokoło tylko pola, a do najbliższego miasta dziesiątki kilometrów. Człowiek zapomina o problemach i o złym samopoczuciu. Furmanki mijają nas raz na 30min, a ludzie ciągle tacy radośni. Kojącą ciszę przerywa warkot silnika zbliżającego się do nas od tyłu. Nie jest to traktor, ani jakaś ciężarówka. Wyraźnie samochód osobowy. Na usta pcha się – „o do cholery?!” Wraz z zbliżającym się blaszakiem moje oczy powoli łapią ostrość. Na białej tabliczce pojawia się coraz wyraźniej jakieś cyferki poprzedzone literami… ST. Śląskie Tychy? Nie no… nie może być. Przeszukując pamięć próbuję znaleźć na mapie jakieś najbliższe miasto o podobnych tablicach. Kiedy już prawie wydaje mi się, że coś sobie przypominam auto stoi już obok, a z otwierających się drzwi dobiega soczyste „Siema!”. No kurde – niesamowite. „Co tu robicie chłopaki?” pytają Tyscy właściciele samochodu. „W sumie moglibyśmy zadać to samo pytanie” – stwierdzam.

Rodacy także jak się okazuje mają rowery w bagażniku i przez Turcję do Gruzji. Z Polski wyjechali dzisiaj i już są taki kawał od domu. Nam to zajęło prawie tydzień, ale niestety z auta nie da się przeżyć tego co my doświadczyliśmy już i co dane nam będzie przez następne 30 dni.

Ta wyprawa nauczy nas, że w największej dziurze zawsze jest jakiś Polak. Tacy to już chyba jesteśmy. Uciekamy jak najdalej od kraju, aby i tak spotkać kogoś mieszkającego 20km od rodzimego miasta. Jednak mimo wszystko są to bardzo przyjemne spotkania, okraszone dużą ilością uśmiechu i życzliwości.

Pożegnawszy się jedziemy dalej. Po kilkunasty kilometrach pojawiają się pierwsze oznaki utwardzenia jezdni. Nie jest to jeszcze coś co by można było nazwać asfaltem, ale wszystkie jego resztki które pozostały dają nadzieję, że już za zakrętem objawi nam się droga na którą składa się chociaż 50% tegoż materiału.

Drogi w Rumunii

Niestety chyba jeszcze nie tak prędko. Nie dość, że nie mamy asfaltu, chmury nabierają złowrogiego koloru, to jeszcze kończy nam się woda. Szczęśliwie za kolejnym zakrętem pokazują się domy wyglądające na jakiś kemping! Wbijamy nieśmiało przez bramę. Gestykulując bidonem w ręku i powtarzając parę razy – Apa, apa! (woda), wreszcie dostajemy czego nam trzeba. Poza tym korzystamy jeszcze z polowego prysznica i kiedy mamy już wyjeżdżać, zatrzymuje mnie jegomość mówiący łamaną angielszczyzną (czyli trafił swój na swego btw.). Po krótkiej rozmowie dowiadujemy się, że odbywa się tutaj turniej szachowy dzieci. Są wśród nich takie tęgie głowy, że jeżdżą na zawody po całej Europie i zbierają przy tym najwyższe laury! My, jako średnio utalentowani szachiści nie podejmujemy wyzwania. Zresztą kto by chciał przegrać z dzieciakiem w kilku ruchach.

Jacy są ludzie w Rumunii?

Jako, że chwilowo dzieci zamiast grać biegają beztrosko po ośrodku, a rodzice także się nudzą, jeden z ojców zaciekawiony naszymi rowerami podchodzi się przywitać. Nie podchodzi sam. W ręce trzyma jakąś plastikową butelkę. Myślimy, że zauważył nasze – lekko kwitnące, powyginane do granic wytrzymałości i chce zaproponować nową. Niestety. Ogólną teorię burzy tylko zawartość drugiej ręki w której zaciska dwa niewielkich rozmiarów kielichy. „Chłopaki napijcie się, lepiej będzie wam się jechało!” Odmówić nie wypada. Z czasem w powietrzu wisi groźba skończenia dzisiejszego dnia po 55km, w godzinach popołudniowych. Po drugiej degustacji palinki stwierdzamy, że zaraz będzie padać i musimy jechać dalej. Udało nam się. Za równo z tym, ze się wydostaliśmy, jak i z tym, że przepowiednia się spełniła. Z nieba poleciały pierwsze krople na wyprawie. Nie było tego na szczęście dużo. Nasze morale były na tą chwilę tak mocne, że jechaliśmy z szerokimi uśmiechami, nie zważając nawet na niekorzystne warunki pogodowe.

polewają…

Jadąc z wolna dalej, ubzduraliśmy sobie, że fajnie będzie dzisiaj zrobić wieczorne ognisko. Poza chęciami na ognisko jest jeszcze potrzebna przynajmniej kiełbasa. Przypominamy sobie, że kilkaset metrów temu mijaliśmy coś co mogło by przypominać sklep. Zawracamy. Podjeżdżając pod budynek i ponownie machamy wcześniej mijanym panom sączącym sobie powolnie piwko. Panowie Ci imieniem Georg i Pedro(!) już początkowo dawali nam sygnały, żebyśmy się zatrzymali. Georg wykonując szeroko znany gest – pocierając palcem wskazującym o kciuk – zasugerował mi jak myślałem, dołożenie się do ich kolejnego piwa. Jak bardzo się myliłem i jak bardzo później było mi z tego powodu głupio. Pokazując, że nie mam pieniędzy Georg się zaśmiał i po chwili wychodził już ze sklepu z trzema piwami. Tak się panowie ucieszyli, że ktoś odwiedził ich koniec świata, że postawili nam po piwku. Oczywiście, żeby nie było – odwdzięczyliśmy się tym samym.

Dalszy plan nabijania kilometrów ponownie szlag trafił. Wywiązała się co najmniej 30minutowa konwersacja w języku bliżej nieznanym. Pedro – światowiec – jako, że był kiedyś przez dłuższy czas w Hiszpanii (stąd te imię?!) znał kilka słów w tymże języku jak i po trochu z kilku innych. Kiedy już chcieli nam stawiać kolejne piwo ponownie musieliśmy się urwać. Nie było łatwo. Doszło nawet do tego, że Pedro do spółki z Georgem nie chcieli nas wypuścić. Złapali za kierownicę i basta! Chodźcie spać do mnie, mam miejsce przed domem – „no problem!” – mówi Georg. Wszystko oczywiście w granicach żartów i grzeczności. Ostatecznie żegnamy się z naszymi nowymi znajomymi i jedziemy jeszcze trochę. Fajna ta Rumunia :D

Nocleg znajdujemy przy rzece kawałek od drogi i torów kolejowych. Ognisko robimy na kamieniach. Wsuwamy kiełbasę i śmiejemy się z zdecydowanie najlepszego dnia naszej wyprawy jak dotąd. Nawet przejechane zaledwie 76km nie ma większego znaczenia.

Dzień 6. 76km 5h30min. 13,75kmh

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *