O Rosji jeszcze będzie – tym razem zapraszam do wyczekiwanej przez wielu Mongolii! Mandal mu było na imię. Był pierwszą osobą, z którą mieliśmy styczność w Mongolii. Nasz pierwszy kontakt był dziwny, żeby nie powiedzieć szokujący. No bo jak często zdarza się, żeby ktoś kogo widzi się pierwszy raz w życiu, ktoś kto nie ma pojęcia o naszym pochodzeniu, narodowości woła z okna swojego samochodu – DZIEŃ DOBRY!?
Jedziemy przed siebie idealnie prostą, wydającą się nie mieć końca drogą. Z boku przyglądają nam się zwierzaki parzystokopytne, słońce z wolna chyli się ku horyzontowi, zaś z północnego zachodu nieustannie duje wiatr. Co kilkadziesiąt metrów, bez litości zwiewa nas na pobocze, wyzwalając – głównie we mnie – niekontrolowane, nie do końca cenzuralne komentarze. Próbujemy jakoś na zmianę osłaniać się wzajemnie od wiatru, jednak już po kilku kilometrach rezygnujemy, decydujemy się na przerwanie jazdy i poszukanie noclegu. Tylko, gdzie tutaj się rozbić? Gdzie znaleźć jakąś osłonę od wiatru, która uchroni nasz namiot? Szkoda byłoby połamać stelaż już na samym początku przygody.
Wtedy właśnie zatrzymuje się przed nami furgonetka, z której wnętrza dobiega nas krzykliwy głos Mandala.
– Dzień dobry rebiata! Kak puteszestwije? Dzień dobry młodzieży! Jak podróż?
Jak się niedługo dowiadujemy, Mandal mieszka kawałek dalej, nieco na uboczu głównej drogi. Za niewielkim pagórkiem, pomieszkuje wraz ze swoją żoną i wnuczkami. Ma dwie jurty, furgonetkę, motor i 200 baranów.
Niestety. Rozmawiamy mieszanką języka rosyjskiego i migowego, gdyż „dzień dobry” było jedynym zwrotem, który Mandal zna po polsku. A skąd ta wiedza? Prędko okazuje się, że zaraz obok jego jurty stoi domek kempingowy. Domek z dziwnie znajomymi tablicami rejestracyjnymi. Domek, w którym tymczasowo pomieszkuje Polak imieniem Jacek, który powoli uczy swojego sąsiada naszego języka ojczystego.
– No dobra Mandal! Ale skąd wiedziałeś, żeby zwrócić się do nas po Polsku? – pytam rozbawiony całym tym zbiegiem okoliczności.
– Nie wiedziałem! Po prostu wypaliłem!- odpowiada z rozbrajającą szczerością.
Mandal
Emigracja za pracą do… Mongolii? Pewnie!
Jurta Mandala jest pierwszą, jaką widzimy od zeszłego roku, kiedy podróżowaliśmy m.in. po Kirgistanie. Po krótkiej rozmowie, wstępnych uściskach dłoni i poznaniu reszty rodziny Mandala, zostajemy zaproszeni na nocleg! Jednak nie do jurty, a na teren budowy średnich rozmiarów domu, położonego pomiędzy jego jurtą a przyczepą kempingową Jacka. Dość to wszystko zawiłe, jednak już tłumaczę!
Jacek jest budowlańcem ze Śląska. Trzy miesiące temu jeden Mongoł imieniem Biamba, który robi biznesy w Polsce, a któremu Jacek stawiał już wcześniej dom pod Krakowem, postanowił zatrudnić sobie wykwalifikowanego i przede wszystkim zaufanego budowlańca także i w Mongolii. Jacek niewiele się zastanawiając zapakował po brzegi swojego Matiza, podpiął przyczepę kempingową i wyruszył w blisko dwutygodniową podróż do Mongolii.
– W ten sposób, z widokiem na piękny step dorabiam sobie do emerytury! – mówi Jacek.
Jaką tutaj ma rolę Mandal? Także został opłacony przez Biambę, ma za zadanie żywić Jacka i dowozić mu potrzebnych materiałów! Mandal wcześniej przez długie lata pracował na rsyjsko-mongolskim przejściu granicznym w Kiachcie, teraz zaś trudzi się wypasem owiec i także dorabia do emerytury dzięki Biambie. Przy tutejszych zarobkach to bardzo łakomy dla niego kąsek. Jak sam przyznaje, miał bardzo dużo szczęścia, że akurat padło na niego. Biamba mógł sobie przecież wybrać inny kawałek stepu pod swój dom, tym samym zatrudniając kogoś zupełnie innego.
Mandal, zanim rozbiliśmy namiot zaprosił nas do swojej jurty. Na chleb z dżemem, herbatę z mlekiem, masłem i solą no i oczywiście małą pogawędkę.
– Moja córka nauczycielka! – informuje swoim nie najlepszym rosyjskim Mandal, po czym bez skrępowania dodaje – To dwie córki. Córki córki. Mojej córki! – uśmiecha się szczerze i wskazuje na siedzące z boku wnuczki. Dwie urodziwe, nieco umorusane dziewczynki od samego początku przyglądają nam się nieśmiało. W milczeniu wcinają kawałki białego, suszonego sera aaruul, a ich wielkie, czarne oczy odbijają w naszym kierunku światło buchających z pieca płomieni.
Córka Mandala mieszka w Erdenet, gdzie uczy dzieci matematyki. Swoje córki zaś podrzuca do dziadków na „countryside” – jak to mówią często Mongołowie. Oczywiście ci znający jakieś podstawy angielskiego – co zdarza się to bardzo rzadko.
Step wiodący w nicość
Takiego też zwrotu użyła córka Mandala, gdyż Marta miała okazję chwilę pogadać z nią przez telefon. Czasem tak jest, że ludzie chcą pochwalić się tym, że ktoś od nich jest w stanie rozmawiać po angielsku i dzwonią do takich osób, każąc nam sobie z nimi pogadać, albo im każą wypytać nas o jakieś interesujące ich szczegóły. Tak po prostu.
– Jak podoba się u nas na countryside? Czegoś wam trzeba? Jak coś dzwońcie! – wyrzuciła z siebie podczas kilku chwil rozmowy. Marta oczywiście z grzeczności przytaknęła, podziękowała za chęć pomocy i całkiem szczerze pochwaliła ten ich „countryside”.
Gdyż faktycznie jest co chwalić! Mongolia już od samej granicy powaliła na na kolana. Swoją urodą, ciszą i pustką. Swoimi po horyzont przewalającymi się cumulusami, skromnymi, falującymi pagórkami i niesamowicie soczystą zielenią stepu. Nie spodziewałem się, że Mongolia w lato będzie tak zielona! Wszystkie fotografie oglądane przed wyjazdem sugerowały raczej nieatrakcyjną, ciągnącą się setkami kilometrów łąkę. Nudną, pożółkłą polanę. Pole golfowe, któremu Greenpeace odciął dostawy wody kilka miesięcy temu. My zaś otrzymujemy bezkres, od którego nie da się oderwać wzroku, który z każdym kilometrem fascynuje nas coraz bardziej. Step wiodący w nicość. Przestrzeń, o której wcześniej tylko czytaliśmy, odległości, których nie mogliśmy sobie wyobrazić. Obraz tak wyjątkowy, że nawet najznakomitsze pióro nie będzie w stanie oddać wystarczająco jego świetności.
Kliknijcie w poniższe zdjęcie! :)
Whisky z buddyjskiego ołtarzyka. Buddyjskie ciekawostki
– A, Nie! Przepraszam! Jedna wnuczka jest od córki, druga od syna – przypomina sobie nagle nasz gospodarz. Mandal jest już nieco podpity, więc lekko miesza mu się w głowie. Okazuje się, że ma też syna, który żyje od kilkunastu lat w Ułan Bator. Zapomniało się biednemu Mandalowi. Nawet żona jego, imieniem Namdag kiwa głową nie wiadomo czy to bardziej z bezradności czy zażenowania.
– Napijecie się Whisky? – Zmienia prędko temat nasz gospodarz.
– Co proszę?! – dziwię się nie bezpodstawnie, bo przecież spodziewałem się bardziej sławnego kumysu.
– Biamba przywiózł flaszkę z Polski, kiedy ostatnio doglądał budowy domu – tłumaczy Jacek, który także siedzi z nami w jurcie. Nie wypada odmówić. Zresztą przyznać trzeba, że rzadko ma się okazję napić whisky importowaną z Polski, która przejechała autem 7500 kilometrów. Mandal uradowany, że może napić się z kimś innym niż tylko z Jackiem (a piją dużo i często!), mówi rozkazująco żonie aby wydobyła z czeluści drewnianej skrzyni złocisty trunek. Z najsolidniejszej skrzyni, stojącej idealnie na wprost wejścia do jurty, ze skrzyni, na której postawiony jest typowy, dwupoziomowy ołtarzyk buddyjski. Bardzo ciekawa to sprawa, więc na chwilę zostawię to whisky i napiszę słów kilka ciekawostek o buddyzmie.
Ołtarzyk, tak samo jak skrzynia zbudowany jest z drewna, od frontu osłonięty jest zaś szybą. Na pierwszym, wyższym poziomie znajdują się tak zwane Trzy Skarby, czyli – Budda, Dharma i Sanghai. Największy posążek Buddy, umiejscowiony rzecz jasna na samym środku, dłonie ułożone ma w jeden z dwunastu gestów mudry. Mudry to symboliczne ułożenia dłoni, które w zależności od układu mają budzić pewne stany umysłu. Tutaj Budda utrzymuje gest Dharmaczakra mudra – czyli układ przedstawiający ciągły przepływ energii w kosmosie. Oznacza też Koło Dharmy, czyli jeden z najważniejszych symboli buddyzmu.
Na niższym poziomie znajdują się dary umieszczone w ośmiu miseczkach, które zawierają wetknięte w ryż kwiaty, kadzidełka, lampki, jedzenie, a także wodę do obmywania rąk i stóp. Przynajmniej powinny zawierać. Wszystko to jednak jest bardzo symboliczne, nikt tutaj oczywiście tą wodą się nie myje, nikt nie zapala kadzidełek. Jeśli ktoś akurat nie posiada żadnego z wyżej wymienionych darów (jak akurat nasi gospodarze), śmiało w każdej z miseczek można zostawić jedynie ryż. Żadna to ujma czy grzech. Budda focha nie strzeli.
Kadzidełka jednak palić wypada. Zatem skoro nie w środku, to na zewnątrz ołtarzyka postawiona została osobna, zrobiona z wieczka słoikowego popielnica. Co ciekawe, z wieczka opatrzonego napisem „Pieczarki marynowane – Rolnik”, które jak się okazuje, można kupić w Mongolii. Pył, który pełni rolę kadzidła i formuje się w stożki – jak instruuje nas Mandal – pochodzi z najwyższego szczytu mongolskiego pasma Changaj, który nazywa się Otgontenger uul. Mongołowie wierzą, że w górze tej drzemią wielkie moce Buddy Wadżrapani, czyli Buddy, będącego uosobieniem energii i siły wszystkich innych Buddów. Czyli takiego Top Buddy. Szefa wszystkich szefów. Podania głoszą, że także u podnóża tej położonej w środkowej Mongolli góry miał miejsce pogrzeb wielkiego wodza Czyngis-chana
Mongolskie stroje tradycyjne
Wróćmy jednak do Mandala, jego familii, Jacka no i buddyjską whisky rzecz jasna. Mongołowie piją sporo i ku swojemu nieszczęściu znacznie szybciej od nas się upijają. Nie chodzi tutaj bynajmniej o tę popularną słowiańską, wyćwiczona alkoholem „głowę”, ale bardziej o brak predyspozycji. Mongołowie z reguły są niscy, raczej niezbyt masywni, a ich „głowy” przyzwyczajone do z reguły słabszych trunków alkoholowych wyrabianych domowymi sposobami.
Po kilku kieliszkach whisky zauważam jak powoli zaczyna nam się urywać kontakt z szanownym Mandalem i za nic w świecie nie znajdujemy już wspólnego języka. Mandal z każda chwilą coraz bardziej zapomina język rosyjski i coraz więcej wtrąca tych gardłowych, niemożliwych dla nas do wymówienia mongolskich słów. Po kolejnym zdaniu, które nie doczekało się z naszej strony odpowiedzi, Mandal stwierdził, że trzeba gościom umilić czas nieco inaczej.
Podbiega do stojącej na lewo od ołtarzyka drewnianej szafki, z której wygrzebuje kilka zwiniętych w kłębek szmat. Każe prędko mi wstać, wrzuca na głowę kapelusz, a na barki zarzuca owe szmaty, które związane ozdobnym, skórzanym pasem, w oka mgnieniu zmieniają się w całkiem niezły, wyjściowy strój. Cała procedura powtarzana jest także w przypadku Marty i już w kilka chwil, przed jurtą stoi nie jeden Mongoł, a trzech!
Namiot rozbijamy zaraz obok przyczepy kempingowej Jacka. Następnego dnia obiecujemy wpaść w drodze powrotnej, słowa też dotrzymaliśmy. Za 2,5 tygodnia ponownie stawiamy się w jurcie Mandala, ponownie długo gadamy i ponownie śpimy obok jurty. Tym razem jednak nie w namiocie a w samej przyczepie kempingowej Jacka, który pojechał stawiać inny dom, gdzieś pod Ułan Bator. Dziwne swoją drogą, bo ten tutaj nawet w połowie jeszcze nie został skończony. Nic nam jednak do tego, mamy wygodną przyczepę, nic więcej do szczęścia nam nie potrzeba.
W Mongolii popularne są również polskie czekolady firmy Baron. Bardzo się śmiałam otrzymując właśnie taką, (z nadzieniem truskawkowym!) jako podarek z Mongolii właśnie.
Albo draże – Korsarze :D
Narracja przyjemna. Portrety wzorowe. Niskie ukłony za profesjonalizm ;)
ojej :) Dzięki!
Ekhm, coś z rodzielczością tego zdjęcia poszło nie tak…
Mongolia i Mongołowie są naprawdę super. Jak będę jechać na Kaukaz, koniecznie muszę poprowadzić trasę przez buddyjskie miejsca, może to będzie chociaż namiastka Mongolii ;) (btw: mieliśmy dzisiaj o Mongolii na historii! :D )
a nie nudno tak cały czas prosto jechać? ;)
e tam :D
ach się naczytałam… ;)
Przyciaga ta Mongolia… :)
Mongolia, mój plan na 2016r. Świetna relacja :) I ludzie niesamowici. Dajcie mi wiosnę! :D
Przeczytałam z zaciekawieniem. Piękne zdjęcia 3 „Mongołów” – pasują wam te stroje. Miseczek naliczyłam 7 a gdzie ta 8-ma?
Musieliście mieć niezłe miny, gdy gospodarz zaproponował wam przebranie się w te stroje. Swoją drogą na zdjęciach nie wygląda na zbyt mocno podpitego ;)
Zdjęcie robione z rana! :) Szczerze bardzo się ucieszyliśmy, że nam zaproponował przywdzianie swojego stroju (i żony). Dla nas to był wielki zaszczyt, zrobiliśmy to z przyjemnością ;)
No pewnie, to znaczy, że zdobyliście jego zaufanie i sympatię. Podobnie miałem, jak w Gruzji podczas uczty u autochtonów zaproponowano mi wypicie wina z ręcznie robionego, drewnianego rogu :)
Co za niesamowita historia! Najpierw zachwycałam się widokami, później urzekły mnie portrety. Po przeczytaniu całego wpisu stwierdziłam jednak, że podoba mi się w nim wszystko! To muszą być dla Was piękne wspomnienia.. :)
A pochwalę, co się będę wysilać ;) Coraz lepiej piszesz!
Dziękuję Agnieszko! :)
Jak długo jechałeś tą prostą drogą? :) Akurat czas na przemyślenia!
Ponad godzinę będzie!
Kusisz tą Mongolią tak, że zaraz spakuję plecak i pójdę łapać stopa ;) hehe
Szerokiej drogi! :)
Bardzo fajna historia. Nigdy nie wiadomo kogo się spotka na swojej drodze i to jest najfajniejsze :)
taka droga idealna do Top Gear ;)
za rok! :D
nie misia jogi tylko tego strażnika z misia jogi ;)
Fascynująca opowieść, piękne zdjęcia i ciekawi ludzie. btw. w Gruzji też można kupić produkty „Rolnika” :) One są wszędzie!
Ciekawie napisane, czytam, bo polecę do przyjaciela z Mongolii, lekarza medycyny mongolskiej, który pracuje w Polsce , w hotelu w Istebnej.Pozdrowienia.Napiszę moje wrażenia.
ooo super! Czekam niecierpliwie na relację!!
[…] prawda to buddyzm (lamaizm) jest główna religią Mongołów, jednak blisko 40% z nich określa się ateistami. Spora cześć […]