Za tekst ten zostałem nagrodzony przez portal Wiadomosci24.pl tytułem Dziennikarza Obywatelskiego Roku 2013. Bardzo mi miło!!
Czytając o Gruzji, nierzadko można natrafić na teksty o sławnych biesiadach – odbywających się gdzie okiem sięgnąć. Umiłowanie do biesiad jest Gruzinom tak często przypisywane jak nam nieszczęsne złodziejstwo i pijaństwo. Gruzińskie biesiady takie mają jednak niewiele wspólnego z naszymi biesiadami piwnymi, ani upijaniem się na umór. W Gruzji panuje pełna kulturka!
Gruzini biesiadują przy suto zastawionym stole – dyskutując, dowcipkując i dzieląc się nowinkami plotkarskimi. Wszystko to przeplatane jest zaś toastami wznoszonymi tylko i wyłącznie winem (o których napiszę trochę niżej – przy okazji dzisiejszego gospodarza). Przy stole lub też długiej ławie spotykają się całe rodziny, nierzadko kilkanaście osób. Poza rodziną mile widziani są przyjaciele rodziny, sąsiedzi i wszyscy przypadkowi goście. Podczas biesiady Gruzini mogą, choć na chwilę zapomnieć o swoich troskach, oderwać się od przyziemnych spraw, powspominać stare, lepsze czasy i w miły sposób zakończyć kolejny ciężki dzień. Odmawiać zaproszenia do stołu nie należy, ponieważ można śmiertelnie obrazić niedoszłych współbiesiadników. My byśmy na pewno nie odmówili, ale nie mieliśmy tego problemu. Często zdarzało się, że mijaliśmy biesiadujące rodziny. Niestety nie otrzymaliśmy żadnego zaproszenia, aby przyłączyć się choć na chwilę. Zresztą może zaproszenie było, ale przy prędkości 30 kilometrów na godzinę tak strasznie wieje wiatr, że nie słychać czasem własnych myśli, a co dopiero wołających biesiadników.
Poranek z Kazbegiem.
Pobudka skoro świt. Mamy nadzieję, że rano będzie dogrzewało słońce, ale nic z tego. Kilka ekip właśnie wychodzi zdobywać Kazbek, a my dygocząc z zimna bierzemy się za pakowanie i szybko odjeżdżamy. Może innym razem, bez rowerów i z zapasem ciepłych ubrań także damy radę wejść na Kazbek. Podobno nie jest to trudna góra, co też jest powodem masowego rozdeptywania jej przez liczne ekipy wspinaczy-amatorów. Często nieposiadających jakiegokolwiek doświadczenia i sprzętu.
Zjazd z góry do Stepancminda nie jest najprzyjemniejszy. Ciasna, nierówna i co najgorsze kamienista droga jest sporym wyzwaniem. Dodatkowo poza licznymi kamieniami, mijamy także sporo ludzi wybierających się na mszę do kościółka. Kiedy udało nam się już dojechać do asfaltu i przejechać przez miasto, zaczyna się podjazd pod Przełęcz Krzyżową. Niestety – jak pisałem wczoraj – asfalt na podjeździe się skończył – ustępując miejsca nierównościom. Na drodze króluje pył – nie ma nawet piasku czy jakiegoś żwiru. Zniechęceni tym faktem, postanawiamy złapać jakiegoś stopa, który wyrzucił by nas na przełęczy, gdzie zaczyna się już asfalt do samej stolicy.
Ustawiliśmy się w strategicznym miejscu – przy posterunku policji – i machamy z nadzieją do kolejnych busów. W miedzyczasie ciekawscy policjanci zdążyli nas wypytać skąd, dokąd i po co jedziemy. Widocznie zrobiliśmy dobre wrażenie (nie ukrywam, że też się staraliśmy!) i zgodzili się nas zabrać na górę. To znaczy, początkowo kręcili nosami, ale koniec końców machnęli jednoznacznie ręką dodając krótkie ‘dawaj!’. Rowery upchaliśmy w ich pickupie na styk, po czym wygodnie zasiedliśmy w środku, dzieląc pojazd wraz z trzema innymi oficerami.
Na szczycie jesteśmy w ekspresowym tempie. Próbowałem nagrać filmik jak władza nie szanuje przepisów o ruchu drogowym, ale zostałem wypatrzony przez siedzącego obok policjanta i szybko wyłączyłem aparat. Nagrał się jedynie mało atrakcyjny filmik, nie wart publikowania. Kierowca pędził z taką prędkością, jakby chciał żeby nasze rowery wypadły na drogę. Krótkim sygnałem wymuszał pierwszeństwo na wszystkich pojazdach, a jeśli któryś się opiera, jest od razu poganiany przez zainstalowany na dachu megafon. Mijamy jeszcze jadącego w stronę Kazbegi Michała (tego, co to żeśmy razem przylecieli do Kutaisi) i zostajemy wyrzuceni na samym szczycie. To jest pierwszy raz, kiedy sam sobie jestem wdzięczny, że zabrałem osłonę przerzutki. Całym swoim ciężarem, właśnie na niej opierał się rower Piotrka i gdyby nie ona, miałbym cały mechanizm do wymiany.
Co ciekawe, jeszcze niedawno wielkim problemem Gruzji było skorumpowanie policji. Była ona najbardziej skorumpowaną instytucją świata – jak mówi premier Gruzji. Dopiero po 2004 postanowiono odciąć tę chorą kończynę. Od podstaw zbudowano Policję Patrolową zwalniając uprzednio 80.000 skorumpowanych mundurowych jednego dnia. Jak ręką odjął problemy zniknęły. Teraz policjant zastanawia się kilka razy zanim weźmie łapówkę ponieważ podwyższenie płac nawet kilkunastokrotnie, różnorodne świadczenia i ogromne kary skutecznie zniechęcają do takiego występku. Zwykle się to już przestało opłacać. Przełęcz Krzyżowa:
Zjazd – czas start!
Po zrobieniu obowiązkowych zdjęć na „zdobytej” Przełęczy Krzyżowej ( 2395 m.n.p.m), zaczynamy bajecznie długi zjazd. Droga momentami przypomina mi Alpejskie przełęcze, które miałem przyjemność oglądać dwa lata temu. Niekończącym się serpentynami w mig pokonujemy kolejne kilometry. Jadąc dalej przełomem rzeki Terek – zwanym także Wąwozem Darialskim – dojeżdżamy w końcu do Twierdzy Ananuri (tak wiem! – nagromadzenie nazw jak w przewodniku turystycznym.)
Oglądamy od środka, robimy parę zdjęć z zewnątrz i szybko się ewakuujemy. Powodem ucieczki nie był bynajmniej natłok turystów a jezioro położone kilkadziesiąt metrów poniżej twierdzy. Bierzemy lekki prysznic, korzystamy trochę ze słońca – które akurat się pojawiło – i jedziemy szukać noclegu. Twierdza Ananuri:
Namiastka biesiady…
Jadąc dalej na Tbilisi zaczepiamy pewnego gościa bez koszulki, który akurat wychodził ze swojej posesji. Po szybkim wyjaśnieniu i standardowej gadce z namiotem, dostajemy pozwolenie na nocleg. Pozwolenie nie tyle na rozbicie namiotu, ale na spanie w domu. Czyli standardowo. Początkowo właściciel i jego synowie – bardziej niż nami – zainteresowani są montowaniem nowej satelity. My korzystamy z chwili spokoju, rozpakowujemy się, planujemy dalszą drogę i bierzemy prysznic (bo przecież dwie kąpiele na dzień jeszcze nikomu nie zaszkodziły). Później przychodzi sąsiad gospodarza ze swoją małżonką w ciąży i małą córeczką. Coś tam oglądają przy naszych rowerach, pytają z zainteresowaniem o różne części, rozprawiają po swojemu i na koniec śmieją nie wiadomo z czego. Nie wiem czy ze mnie, z Piotrka, z naszej śmiesznej, rowerowej opalenizny, dziwnych zainteresowań, czy z licznika, który akurat im pokazywałem. Nie mogę ich rozgryźć. Może ze wszystkiego po trochu, albo też bez specjalnego powodu.
Warunki w jakich żyją ci ludzie są fatalne i naprawdę godne pożałowania. Pracy nie ma, a jak się coś znajdzie to tylko co jakiś czas, dorywczo. Niewielu ludzi pracuje gdzieś na stałe, a już na pewno nie na wsi. Wychodek stoi w najwyższym punkcie posesji, dom odrapany – sprawia wrażenie niedokończonego, a po placu gonią się psy. Wszystko to sprawia dość przygnębiające wrażenie. Jednak dla kontrastu, przed samą bramą stoi GMC Jimmy – amerykański SUV – palący jak mówi właściciel – 15 litrów na 100 kilometrów. Stoi tak i marnieje, bo właściciela nie stać na paliwo. Nawet nie chce mi się tego komentować…
Wracając do biesiadowania i toastów…
Podczas biesiady zawsze jest tzw. mistrz ceremonii (Tamada). Podobno – bo jak już pisałem nie mieliśmy okazji pobiesiadować typowo po Gruzińsku. Jest to taka osoba (zazwyczaj głowa rodziny), która odpowiedzialna jest za przebieg i porządek całej biesiady. To on często narzuca tematy do dyskusji, udziela głosu i dyktuje częstotliwość wychylania kolejnych szklanic z winem. Są podobno nawet eksperci od wznoszenia toastów, którzy opanowali tę sztukę do perfekcji. Zapraszani są na ważne ceremonie, aby wygłaszać długie, wyniosłe i nierzadko poetyckie toasty. Ci fachowcy zdolni są przez kilkanaście minut rozprawiać o przyjaźni, życiu czy ukochanej Gruzji. Poruszać tematy braterstwa, jedności i przyjaźni panującej pomiędzy biesiadnikami.
Wielkim pechem jest, że w Europie nie mamy takich zwyczajów – a jeśli nawet kiedyś były – to już dawno zanikły. Nasze wymuszone toasty zostały skrócone do niezbędnego minimum, a ich znaczenie zostało zredukowane do przerywnika pomiędzy kolejnymi kieliszkami wódki. Zepchnięte na daleki, mało znaczący plan. Z pewnością nasi weselni wodzirejowi nie zdobyliby tutaj uznania ze swoim – „zdrowie wasze w gardła nasze”.
Dostaliśmy skromną kolację. Do podręcznikowej biesiady było daleko, ale i tak była milion razy lepsza niż tradycyjny makaron. Kiedy zjedliśmy pomidory, mielonkę i kartoszki (bardzo popularne tutaj podpiekane ziemniaki), przysiadł się do nas wesoły sąsiad(przy stole po lewej), wcześniej odprowadziwszy żonę i córkę do domu. Gospodarz wyjął schłodzony galon z winem, postawił każdemu po szklance i wypełnił je po same brzegi. Jako, że nasz rosyjski jest nie najlepszej jakości a praktyki we wznoszeniu toastów minimalne, zostawiamy głos gospodarzowi. Pijemy za naszą nową przyjaźń, nasze kraje i powodzenie podróży. Potem sąsiad wygłasza dłuższy, kilku zdaniowy monolog po Gruzińsku, bo jak twierdzi, po Rosyjsku by nie podołał. Wywód był zdecydowanie o czymś ważnym, ponieważ sam rozmówca mocno się zamyślił. Zawiesił wzrok na ścianie, chwilę pomilczał i nakazał wychylić szklankę. Między kolejnymi toastami dowiadujemy się też, że żona gospodarza niestety go opuściła, panowie rosyjskiego nauczyli się w armii, a gruziński wojskowy zarabia 800 lari – czyli ponad trzy razy więcej niż średnia pensja w kraju…
Ostatni toast wygłoszony także przez sąsiada był już po rusku. Toast był za jego syna, który miał się niebawem narodzić. Gospodarz jednak szybko skarcił przemówienie, mówiąc że przecież nie zna on płci dziecka – wyśmiewając przy tym całe jego expose. Mimo tego życzymy mu upragnionego syna i postanawiamy iść już spać. Wszak jutro trzeba znowu pedałować.
Spotykamy dzisiaj kilku sakwiarzy. Min: Jacek ( w środku) ze spotkanym po drodze Kanadyjczykiem. Co ciekawe Jacka spotkamy ponownie w Turcji, za ponad miesiąc!
Chciałoby się do każdego zdjęcia „historyjkę”.Ciekawość nie zna granic.Zazdroszczę,zdając sobie sprawę ,że już niestety nie dla mnie te „pomidory”(Michnikowski).Podziwiam i doceniam wysiłek. Piękne widoki – wyobrażam sobie jak jest w rzeczywistości.
Zgadzam się z przedmówcą,o braku historyjek przy zdjęciach.Fajnie by było mieć na tacy np.czyj to pojazd opancerzony i po kim pozostał? Biesiada biesiadą ale już na początku myślałam,że poczytam o tym czy książkowa prawda z rzeczywistością się zgadza a tu klops,poprzerywany innymi wątkami jak po wybuchu granatu ;-) Zdjęcia ze zjazdu bez zarzutu-widać,że góry są piękne wszędzie.Czekam na następne relacje :-)
Lucyna: Obiecuję poprawę z zdjęciami. jeśli chodzi o biesiadę, a raczej jej braku – to nic na to nie poradzę. Nie jechaliśmy tam szukać biesiad, a jedynie zobaczyć kraj i brać to co nam onhttp://kolemsietoczy.pl/wp-admin/edit-comments.php#comments-form zaoferuje… nic więcej ;)
Ja też jeżdżąc na rowerze nie oczekuję,że ktoś mnie będzie np.na piwo zapraszał z okazji mojego pedałowania.Czasem szukam u innych rowerzystów np.pozdrowienia czy podniesionej ręki z okazji mijania się na drodze,uśmiechu ale nie robię z tego większej sprawy.Nie czytałam nigdy o Gruzji i biesiadach,do teraz kiedy z niecierpliwością czekam na kolejne relacje z Waszej wyprawy.
Hahaha myśmy Jacka też spotkali!! :) I nawet wspominał że spotkał jakichś Polaków pedałujących :)Ten to ma szczęscie do rodaków. Co do toastów i zaproszeń na wspólne posiłki (niekoniecznie przecież siedmiodaniowe uczty)- chyba po prostu nie mieliście farta. Nie jest niespodzianką, że Gruzja się komercjalizuje, ale nam w mało popularnych regionach składano zaproszenia nawet 3 razy dziennie. Ale też np. pod Kazbegi dołączyliśmy do Gruzinów ze stolicy. W tak popularnym miejscu! Mają powody, by szczycić się swoją gościnnością. A toasty to faktycznie mistrzostwo. Piękny zwyczaj.
Karol, gratuluję nagrody:) I czekam na książkę (nie wiedziałam, że już piszesz, super). Jesteś nieocenioną skarbnicą wiedzy jeśli chodzi o wschodnie klimaty. Pozdrawiam
ba, nawet kończę pisać :D
Dzieki!
Wpis odnaleziony dopiero dzisiaj, więc i komentarz. Jeśli chodzi o toasty to zachował się ten zwyczaj także w Białorusi :) Toasty są dłuższe, z sensem, nie jak u nas jedynie „na zdrowie”, pierwszy zaczyna gospodarz, a później któryś z gości i tak na zmianę. Pije się tak, że wódka zawsze musi stać otwarta na stole, nigdy nie można zakręcać! :D I jak się gości u Białorusinów to nie przepuszczą upicia nas tak, by kilka dni później odczuwać procenty, przynajmniej wódkę mają naprawdę dobrą w piciu i dobrą jakościowo (co się kłóci ze stwierdzeniem, że jak wódka zaczyna smakować to się jest już alkoholikiem :D). Pozdrawiam! :)
No jak to tak otwarta!? Wietrzny się przecież…
Gruzińskie biesiady (supry) z udziałem tamady i pełnej tradycji oczywiście są. Choć i to w Gruzji się zmienia.
Z tym zapraszaniem na biesiady sprawa ma się następująco: Gruzini są z reguły po prostu nieśmiali i rzadko pierwsi zagadują. Ale wystarczy przy takich biesiadnikach się zatrzymać i zagadać i …. może to się skończyć tym że dalej już nie pojedziemy :) Znam z autopsji :D
http://hruby.bikestats.pl/c,30751,Gruzja.html
[…] Gruzja mnie oczarowała, jak wielu przede mną i jak wielu jeszcze oczaruje przez najbliższe lata. Piękni, gościnni ludzie, pyszne jedzenie, rozciągające się hen daleko dzikie góry, porośnięte soczyście […]
[…] chodzi zaś o toasty – wznosi się je tylko winem i nieco szerzej opisałem je w tekście: Gdzie się podziały gruzińskie biesiady?! – za który (wcale się nie chwaląc!) dostałem nagrodę Dziennikarza obywatelskiego roku […]