Malownicze wioski Rumunii i zgubiony portfel

Dziś jechało się bardzo przyjemnie. Ruch samochodowy znikomy. Pokonywaliśmy kolejne kilometry przez – wydawało by się – jedną długą wioskę. Mimo co chwila nowego znaku z inną nazwą miejscowości, wszystkie jakby podobne, zlewające się w jedną całość. Co prawda czasem bieda bije po oczach i ściska za gardło, ale klimat jest nie do opisania.

Rumunia i jej wioski

Rano mieliśmy kogucią pobudkę. To też jest kolejna z wad mieszkania na gospodarza. Jeśli nie trafi się na jakiegoś bogatszego jegomościa kupującego wszystko w sklepie można być pewnym, że w granicach 5 rano nie będzie się dało już spać z powodu wszelakich zwierząt trzymanych wokoło domu. Ale od czego są zatyczki do uszu! Szybko zatykamy co trzeba i cieszymy się dalej błogim snem. Jeszcze wiele razy będę sam sobie wdzięczny za to, że zabrałem je ze sobą.

Ciężkie chmury znad Karpat przyniosły lekki deszcz zanim jeszcze zdążyliśmy wyjść z namiotu. Postanawiamy szybko się ogarnąć, spakować i uciekać gdyż kawałek dalej niebo wydawało się bardziej przyjazne. Jeszcze tylko obdarujemy naszą dobrodziejkę zza płotu kartką, która tak ją wycałowała, jak gdyby dostała kartkę od syna z USA po 10 latach milczenia. Kazała nam chwilkę poczekać zanim odjedziemy. Po chwili przybiegła z chlebem i kubełkiem własnej roboty mięsa! Karczki, żeberka i inne cuda idealne na solidne śniadanie! Żegnamy się też z naszą 'prawdziwą’ gospodynią i w deszczu pędzimy dalej z lekkiej górki. Po chwili zgodnie z oczekiwaniami chmury zostawione w tyle odsłoniły błękit nieba. Dzień był bardzo ciepły i w miarę płaski także jechało się dość znośnie.

Więcej o Rumunii tutaj – Rumunia – co zobaczyć?

Zatrzymujemy się na śniadanie przy pierwszym markecie jaki mijamy. Cieszymy się na samą myśl, że zaraz otworzymy ten magiczny kubełek, zagryziemy świeżym chlebem i popijemy herbatą z miodem! Niestety humor psuje mi brak portfela w torbie na kierownicę. Sprawdzam jeszcze w kieszeniach i kurtce. Nie ma. Wywalam wszystko z sakw, każdą rzecz sprawdzam 5 razy po czym znowu zaglądam do torby na kierownice. Nigdzie nie ma. Morale opadły do poziomu mułu rzecznego… Pomijając zgubiony dowód, legitymacje studencką i kartę dochodzi do tego 70euro. No właśnie, zgubiłem czy ktoś mi ukradł? Nie mam pojęcia. Portfel wyciągałem ostatni raz na kempingu, jak trzeba było płacić za nocleg. Dalej przez cały dzień i kolejny nocleg, aż do teraz nie potrzebowałem nic ze sklepu bo i nie było żadnego po drodze. Dobrze, że chociaż paszport i reszta pieniędzy była gdzie indziej schowana. Od teraz – mimo świetnej pogody – jedzie mi się bardzo źle. Mp3 z pewnością ratuje mnie od złapania jeszcze większego doła. Nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą.

Do Drăgăşani jedziemy drogą drugiej kategorii. Mijając kolejne wioski Rumunii i dziesiątki domów frapuje nas jedna rzecz. Przy większości z nich znajduje się studnia z różnymi symbolami religijnymi. Każda opatrzona jest w krzyż czy jakieś malowidła. Pewnie ma to jakiś cel czysto ozdobno-zabobonny, ale i tak zastanawiamy się czy aby woda nie jest w jakimś stopniu zatruta, a mieszkańcy przezornie postawili krzyże, prosząc w ten sposób o jej oczyszczenie. Mamy lekki dylemat czy napełniać butelki. Jednak kiedy zaczyna być widać dno, nie mamy wyjścia. Woda nalana z wiadra okazuje się być krystalicznie czysta. Oczywiście obawy były bardzo przesadzone.

Dużo bardziej zastanawiają nas nagrobki ciągnące się całą długością drogi. Przed każdym domem znajdowały się kamienne tablice nagrobkowe z krzyżami, czy też same drewniane krzyże. Wygląda to trochę dziwnie, kiedy ktoś przed wejściem do domu – między płotem a ulicą – ma postawione 8 tablic. Nie mają tam cmentarzy? Bardzo mnie to ciekawi. Jeśli ktoś ma jakieś informacje na ten temat to proszę napisać. Pytaliśmy nawet naszych przyszłych gospodarzy co to za zwyczaje, ale z racji, że było to jakieś 80 km dalej nie wiedzieli nawet o co nam chodzi… dziwne. Wieje trochę grozą.

Dzień kończymy na 130 kilometrze w miejscowości Plesoi. Za 4 próbą udaje nam się znaleźć wreszcie nocleg na gospodarza. Otwiera nam facet trochę mówiący po angielsku. Zapewnia, że jego syn mówi znacznie lepiej i zaraz się pojawi. Mihai – bo tak ma na imię – studiuje Automatykę i Robotykę w Bukareszcie, a u siebie jest tylko na wakacje. Po angielsku mówi bardzo dobrze.

(Swoją droga ciekawe to jest kiedy się jedzie gdzieś dalej w świat myśli się, że angielski i tak się nie przyda bo pewnie nikt tam się tego języka nie uczy. Jakie jest zdziwienie kiedy co chwila spotyka się kogoś kto włada nim nieraz lepiej niż my. Nie rzadko jest to też osoba w wieku znacznie odbiegającym od naszego. Sam ojciec Mihai’a powiedział, że języka uczył się sam z filmów i książek. Może nie mówi świetnie, ale rozumie dużo. Tylko podziwiać za chęci!)

Zostajemy oprowadzeni po niedużym gospodarstwie. Oglądamy co tam na polu rośnie. Później zwiedzanie przenosi się na dom, a na koniec siadamy przy piwku w altance. Dostajemy do dyspozycji kuchnię to też pichcimy sobie jakiś makaron. Kiedy godzina robi się już z tych późniejszych ojciec znika w domu bo ma na rano do pracy. Zaś Mihai (na zdjęciu u góry) będący w naszym wieku nie może się nadziwić, że akurat zatrzymaliśmy się u niego. Do tego stopnia, że zaprasza do siebie znajomych na małą imprezkę.

Gadamy o pierdołach. Każdy chce się dowiedzieć czegoś o nas, o życiu w Polsce, a my zaś czegoś o życiu w Rumunii. Piwo ubywa dość szybko. W końcu przegrywając w papier, nożyce, kamień idę do sklepu z chłopakami jako Polska delegacja. Centrum – jak nazywał je Mihai – składa się z sklepu monopolowego, baru i paru automatów do gry. Witam się chyba z 15 osobami które są mi kolejno przedstawiane, z racji panującego mroku nie widząc nawet ich twarzy. Kupujemy co trzeba i wracamy z powrotem ponad pół kilometra.

Widać, że chłopaki trzymają się dobrze czego nie można powiedzieć o nas. Wczesna pobudka i 130km w nogach daje o sobie znać i o 2 w nocy kapitulujemy. Dziękujemy ładnie i idziemy w kimono. Rumuńska młodzież ma dużo czasu więc jeszcze długo słychać rozmowy i śmiechy. Z upływającym czasem śmiechy nasilają się dziwnie coraz to bardziej. Kiedy powoli już odpływam w błogi sen, słyszę rozsuwający się zamek namiotu i dostrzegam dwie twarze. Mihai z ogromnym uśmiechem i jeszcze większym skrętem wpadł zapytać: ” Do you want to smoke? ”
Nie ogarnąłem pytania za pierwszym razem. „eeee…. what?”. „Smoke! Want some?” Mózg kompletnie odmawia posłuszeństwa i jedyne co byłem w stanie powiedzieć to, że dziękuję i jestem bardzo śpiący. „Ok, Sorry! I just asked. Good night!”. Kulturalne chłopaki, szkoda jednak, że nie podziałali w tym kierunku trochę wcześniej.

aktualizacja pierwsza:
Dobry news! Po powrocie do Polski sprawdzając pocztę widzę, że dostałem wiadomość zatytułowaną „Dowód Osobisty”. Okazało się, że ktoś znalazł moje dokumenty i odesłał do Bukaresztu(bez pieniędzy oczywiście). Wiadomość była wysłana 21 dni przed moim powrotem czyli zaraz po zgubieniu. Kobieta z Instytucie Polskim w Bukareszcie wysłała mi wszystko do domu. Co prawda jeszcze ich nie dostałem bo uczyniła to dopiero po napisaniu kilku maili do niej, ale i tak już się cieszę. Dlaczego nie wysłała 21 dni temu kiedy tylko dostała moje dokumenty? Adres jest, wszystkie dane potrzebne do wysłania są. Tego pojąć nie mogę.

aktualizacja druga:
ps2. Dokumenty dotarły po 4 miesiącach kiedy już wyrobiłem nowe. Szkoda, że mają tam taki nieporządek (żeby nie nazwać tego inaczej!). Okazało się, że po miesiącu owe dokumenty wróciły z powrotem do Bukaresztu po czym zostały wysłane ponownie pocztą. Mam wątpliwości czy czasem listonosz nie jechał na ośle.

Dzień 11. 130km 7h00min. 18,75km/h

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

2 komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *