Noclegi na gospodarza mają sporo zalet. Można poznać ludzi z innych krajów, poznać jakieś ciekawe obyczaje oraz skosztować regionalnych potraw. Jest to także okazja na leczenie ludzi z stereotypów. Zarówno gospodarzy którzy być może słyszeli kiedyś, że „Polak kradnie”, jak i przede wszystkim nas drodzy rodacy. Dlaczego tak jest, że jak słyszy się Rumunia, Serbia czy Kosowo człowiekowi w głowie oświeca się czerwona lampka? Ciężko jest mi to pojąć.
– „Bo przecież tam rabują, gwałcą i zabijają!” ” Nie wrócisz, bo Cie okradną!”. Ile takich tekstów słyszałem przed wyjazdem?
Rumunia jest super!
I co teraz? Przez całą trasę nie spotkaliśmy się z ani jedną negatywną, wrogą reakcją w naszym kierunku. Dziwne co nie? Tyle krajów, tyle kilometrów i sami życzliwi ludzi. Pewnie mieliśmy szczęście. Sami Rumuni zdają sobie z tego sprawę. Mówią, że Rumunia ma zły wizerunek na świecie. Zgadza się… ale dlaczego? Być może przez cyganów? Tego nie wiem – cyganie przecież są wszędzie, a nie tylko w Rumunii.
Czytaj też – ciekawe miejsca w Rumunii
Wracając do noclegów na gospodarza. Mają one także nieznaczną wadę. Jeśli trafiało by się na tak gościnne persony jak dnia poprzedniego prawdopodobnie pisząc tego bloga dzisiaj tydzień po powrocie był bym jeszcze gdzieś w okolicach Albanii. Dlatego też instynktownie wybraliśmy nocleg na dziko przy rzece. Zalety? Wyjazd o godzinie 8.30! Uściślając – mój wyjazd.
Przypomniałem sobie, że poza przyjemnościami mój rower ma braki w wyposażeniu.
Złamana szprycha sama się nie wymieni, a jednak zdjęcie koła, przykręcenie nowej i jego wycentrowanie trochę trwa. No i nie mam znowu klucza 24…
Z tego też powodu ugadaliśmy się, że ja jadę wcześniej i spotkamy się gdzieś na trasie.
Większego problemu z znalezieniem klucza nie było. Raptem po 4km przy którymś domu z kolei udało mi się dostać potrzebne narzędzie. Facet który mi go użyczył także kiedyś jeździł sporo po europie! Co prawda tylko samochodem, ale był za to nawet w Polsce i dalej na północ. Zanim zdarzyłem nawet odkręcić koło poznałem już jego całą rodzinkę. Żonę i syna Lukę. Pan od klucza musiał wyczuć, że jadę tylko na kisielu ponieważ, zaraz dostałem talerz pysznego jabłecznika. Osobiście stał nade mną i pilnował, aż wszystko zniknie. Łatwo nie było. Po zrobieniu koła z lekkim poślizgiem czasowym musiałem dać się do gonienia chłopaków. Jeszcze tylko dam się oprowadzić po gospodarstwie i chwile pogadam… Na odchodne Pan od klucza chciał mi dać owy klucz. Wahając się dłuższą chwilę stwierdziłem, że nie mogę tego zrobić bo jeśli pozbawię klucza „Pana od klucza” to nie będę go mógł tak nazwać! A jak inaczej miał bym go nazwać skoro mi się nie przedstawił! „Nie, dziękuję Panu bardzo… to już ostatnia pęknięta szprycha, nie mam w planie kolejnych awarii” – rzekłem. Po czym szybko odjechałem.
Chociaż z drugiej strony, nie żałuję złamanej szprychy. Pomyśleć, że za trochę nerwów, kliku straconych chwil na naprawę i paru groszy za szprychę tak się pojadłem to aż człowiek ma ochotę wjechać w najbliższą dziurę i złamać kolejną.
Pałace cygańskich królów w Rumunii
Koniec pisania głupot. Trzeba gonić chłopaków. Kiedy tak patrzyliśmy na dzisiejszą trasę na mapie mieliśmy jakieś dziwne przekonanie, że gdzieś tam całkiem nie daleko znajduje się przełęcz, a co za tym idzie i także podjazd. Jeszcze przed odbiciem na drogę która kierowała na przełęcz było większe miasto. Nic szczególnego, miasto każdy widział. Na uwagę zasługiwały domy znajdujące się na samym jego początku. Duże, kilkupiętrowe, kolorowe z fikuśnymi blaszanymi dachami. Zrobione – jak mogło się wydawać – bez jakiegokolwiek udziału wyuczonego architekta. Jednym słowem – kicz.
Jak się później dowiedzieliśmy są to domy cygańskie. Właścicielami są jacyś wysoko postawieni ich królowie czy inne wysoko postawione głowy tej ciekawej społeczności. Jeden przed drugim stawia większy budynek, a co najciekawsze mało który jest zamieszkały. Większość po prostu stoi niedokończona.Tak to już jest – jedni cyganie jak ci na Słowacji biedują w kartonach – inni leczą swoje ego takimi oto pałacami. Zresztą jak w każdej społeczności.
Teraz już naprawdę czas na gonienie chłopaków. Cały czas powiększają dystans. Początkowo jechało się całkiem w porządku. Cały czas z myślą, że gdzieś już tam są 30km przede mną i powoli opuszcza ich cierpliwość. Po odbiciu z głównej drogi zaczęło robić się coraz stromiej. Szczęśliwie słońce nie operowało jeszcze tak mocno, a temperatura także była znośna.
Tak się mocno nastawiłem na gonienie, że w ogóle nie robiłem przerw po drodze i cały czas wypatrywałem ucieczki za każdym kolejnym zakrętem. Do tego stopnia, że w którymś momencie minąłem ją, a nawet nie wiem kiedy. Chłopaki wyszli trochę z innego założenia i zrobili sobie przerwę gdzieś tam z boku przy drodze, celem poczekania na mnie. Niestety dowiedziałem się o tym już później kiedy zadzwoniłem i powiedziałem, że jestem na 50 kilometrze. Tym oto sposobem już za przełęczą role się odwróciły i to ja musiałem poczekać na nich. Nic się nie dzieje, jest chociaż czas na ugotowanie jakiegoś makaronu : )
Po 30minuach jedziemy już dalej razem. Droga jest mało uczęszczana – samochodów jak na lekarstwo. Wszystko staję się jasne za parę kilometrów kiedy to kończy się asfalt, zaczynają się bezdroża Rumunii, a ja zaś w skupieniu zaczynam nasłuchiwać tylnego koła. Jedziemy i podziwiamy. Ja słucham i na szczęście nic się nie dzieje. Pomyślałem, że popękały najsłabsze ogniwa teraz już zostały tylko najmocniejsze jednostki. Przecież dlatego nie brałem klucza, żeby nie zapeszyć.
Kiedy to asfalt pojawił się ponownie ja ucieszony, że szprychy całe i zdrowe dały rade kamienistemu odcinkowi słyszę po raz kolejny ten okropny dźwięk. Tym razem jednak nieco odmienny bo jakby podwójny i nie było to bynajmniej echo. Takim oto sposobem mam do wymiany dwie szprychy, a kolejne 30 czeka na swój show-time.Trzeba było brać ten cholerny klucz gadam sam do siebie. Po podcentrowaniu koła zmierzamy wzdłuż rzeki w stronę jakiegoś noclegu. Tak się składa, że musimy znaleźć znowu ten nieszczęsny klucz, czyli innymi słowy szukamy noclegu na gospodarza. W lesie na dziko jest marna szansa znalezienia czegoś czym można by zdjąć wolnobieg.
Udaje się za pierwszym razem. Po przeczytaniu mojej karteczki z definicją w języku Rumuńskim nasz nowy gospodarz tak się ucieszył jak by przyjechali jego synowie z USA. Był on nauczycielem rosyjskiego w Rumunii i Mołdawii to też przez podobieństwo do naszego języka łatwo było się dogadać. Dostaliśmy kuchnię do dyspozycji i prysznic. Wieczorem pojawił się jeszcze syn Georg całkiem nieźle władający angielskim. Będzie okazja jeszcze pogadać rano przy obiecanym śniadaniu.Nie możemy się już doczekać (śniadania oczywiście…)
filmik z dnia 7!
Dzień 7. 120km 7h10min. 16,75km/h
Dodaj komentarz