Stalin w Gruzji wiecznie żywy

Po czterech dniach zaczęliśmy już narzekać na „słoneczną Gruzję”. Nie powinno się raczej zaczynać kolejnego wpisu od marudzenia na pogodę, ale no jakże inaczej, kiedy całą noc lało. Huk rzeki w połączeniu z deszczem walącym o blachę falistą bez problemu przebijał się przez tanie zatyczki do uszu. Człowiek sprawdza pogodę przed wyjazdem, boi się, że będą upały od samej Gruzji, że będzie duszno i będziemy umierać na kolejnych podjazdach, a tutaj jak na złość cały czas nam pada. Trochę się opaliłem pierwszego dnia i jak na razie na więcej się nie zanosi. 

Z rana czeka nas jeszcze trochę podjazdu, który został ze wczoraj. Później już raczej bardziej płasko. Wjeżdżamy w region zwany Wewnętrzna Kartlia, którego stolicą jest miasto Gori – miejsce urodzenia Stalina. Przywódca radziecki ma w mieście swoje muzeum działające już przed II wojną światową, a do 2010 roku przed ratuszem – którego zdjęcie jest poniżej – stał jego pomnik. Zapytacie, dlaczego tak długo czekano? Wcześniej były podobno próby zrzucenia przywódcy z cokołu – w latach 1953 i 1988 – ale protestujący mieszkańcy udaremniły rozbiórkę. W muzeum oczywiście nie byliśmy, ale z tego co wyczytałem można tam podziwiać wiele eksponatów z nim związanych. Drewnianą chatkę w której urodził się przywódca, jego pośmiertne maski, czy 80-tonowy, opancerzony wagon, którym jeździł na różne konferencje – chociażby do Jałty w 1945 roku.

Zmęczeni ruchem samochodowym przebijamy się przez centrum Gori i uderzamy bardziej na południe. W mieście zasadniczo poza ogromnymi koszarami i przerwą na łatanie dętki, nic ciekawego nie było, ani sie nie zdażyło.
Nagwintowana opona

Pomniki Stalina w Gruzji

Pomimo tego, że spóźniliśmy się raptem 3 lata z zobaczeniem Stalina, w jednej z wiosek, kawałek od drogi stał sobie inny. Mniej okazały, widać, że mocno pokiereszowany. Ktoś już się do niego dobierał, ale konstrukcja okazała się zbyt solidna. Oblany farbą jednoręki bandyta na odrapanym i potłuczonym cokole. Pręży się dumnie spoglądając gdzieś w siną dal. Obok równie zniszczone betonowe konstrukcje, na których musiały wisieć jakieś małe zdjęcia poprzyklejane jedne obok drugiego.

Gruzińskie widoki

Jedziemy Kotliną Wewnątrzkartlijską, drogą równoległą do ekspresówki biegnącej na Tbilisi. Liche domy w wioskach pozbijane czasem z byle czego, inwentarz przesiadujący na drogach , okresowy brak asfaltu, i te brzydkie, ciemne chmury. Tworzy to wszystko mocno przygnębiający klimat.

Zasadniczo wysoko nie byliśmy, ale miałem wrażenie jakoby jechało się jakimś płaskowyżem. Dalej, omijając skalne miasto Upliscyche, jedziemy w stronę Tbilisi. Początkowo zasuwaliśmy z wiatrem – cały czas ponad 30km/h – uciekając przed kolejną burzą. Późnym popołudniem wypogodziło się jednak i nawet pokazało się trochę słońca! Kotlina WewnątrzKartlijska ograniczona wielkim Kaukazem z jednej strony i małym z drugiej robi wrażenie. Monstrualne szczyty wydają się być na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie tak daleko. Tymczasem robi się już późno.

Drogą wracają pasterze krów ze swoimi stadami, tarasując przy tym cały ruch na drodze. Mijamy kilka opuszczonych fabryk, jakiś porzucony dworzec kolejowy i kolejne niezbyt bogate wioseczki. Po godzinie 19 – kiedy finalnie uciekliśmy przed burzą – zaczynamy szukać noclegu. Idziemy za ciosem i trzeci raz pod rząd łapiemy…

Opuszczone domy w Gruzji  Krowy na drodze w Gruzji Wsie w Gruzji

nocleg na gospodarza

Znowu udało się za pierwszym razem. Do domu przyjmuje nas pewna rodzinka z trójką dzieciaków. Namiotów także nie musieliśmy rozbijać bo akurat były dwa wolne łóżka. Wolne, albo odstąpione. Czasem mam wrażenie, że gospodarze odstępują łóżka swoich dzieci czy nawet swoje, ale nigdy nie mam odwagi zapytać. Pozostaje być tylko wdzięcznym. Goszczą nas jedzeniem i szklanką domowego koniaku. Na kolacje kolejny raz to samo, ale poza serem krowim i pomidorami dostaliśmy do skosztowania rolowanego bakłażana z masą orzechową w środku. Jest to bardzo popularne warzywo w Gruzji i podobno mają, aż trzysta różnych potraw bazujących właśnie na nim. Nasi gospodarze.

Smakowało dość dziwnie, ale nie najgorzej. Bardzo miękkie, momentami włókniste za sprawą samego bakłażana. Orzechy wymieszane z czosnkiem, jakimiś przyprawami i olejem dają w połączeniu z bakłażanem dość cierpki, ale oryginalny smak. Na pewno warto spróbować, ale fanem raczej nie zostałem. Co innego jeśli chodzi o koniak, dojrzewający w dębowych beczkach zaraz obok kuchni.

Poza winem, będącym bezsprzecznie najpopularniejszym alkoholem w Gruzji, w wielu domach wyrabia się właśnie także koniak. Smakoszem ani znawcą nie jestem, ale najlepsze koniaki leżakują nawet po kilkadziesiąt lat. Stoją w zacienionych piwnicach, w sąsiedztwie kilku innych beczek i szklanych baniaków z winem, czekając cierpliwie na swoją kolej. Nie sądzę jednak, żeby na tyle cierpliwy był przeciętny Gruzin. Zresztą, po co tyle czekać skoro rokrocznie ma nawet kilkaset kilogramów winogron do przerobienia. Piotrek, życzliwy Gruzin i jego brzoskwinie zmieniające właściciela. ; )

 Karol Werner

 

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

3 komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.