Trzy kraje za jednym zamachem – Rumunia, Bułgaria, Serbia

W w celu wiadomym musiałem opuścić namiot. Po rozpakowaniu siebie z śpiwora, przybraniu postawy siedzącej zacząłem przygotowywać się do wyjścia rozsuwając zamek. Wyostrzam wzrok, a jakiś metr ode mnie stoi pies – ogromny jak cholera – i wcina najwyraźniej moją kolację, która nie mieściła się już w menażce. Patrzę na niego, a on zwolna podnosi swój wielki łeb i odwzajemnia spojrzenie. Wytrwam – pomyślałem. Noc była długa…

Oczywiście początkowo nie mogliśmy być pewni czy damy radę dojechać, aż do Serbii zaliczając w jeden dzień aż 3 państwa. Ze względu na końcówkę mapy, ciężko było wyliczyć jaki jest dystans do granicy. Następna mapa zaś nie nakładała się idealnie z swoją wysłużoną poprzedniczką.

Rumunia, Bułgaria i Serbia!

Do granicy Bułgarskiej mamy całkiem blisko. Za paręnaście kilometrów jesteśmy już przy przejściu granicznym, a dokładniej przy rzece granicznej – Dunaju. Prom oczywiście nie jest za darmo, a dodatkowo jakiś koleś zwija moje przygotowane na ten cel 4 Euro, które zostawiłem na ladzie. No trudno przepadło. Jeszcze przechodzimy tylko pierwszą kontrolę paszportową i żegnamy się po ponad tygodniu z Rumunią.

Podobnie jak w Węgry także Bułgaria nie jest krajem docelowym, który tak bardzo chcemy zobaczyć. Po prostu był po drodze. Zaraz przy granicy znajduje się miasto Vidin gdzie miałem nadzieję wymienić jakieś pieniądze celem zakupienia jakiegoś pożywienia. Na moje nieszczęście była sobota, a najwyraźniej bracia Bułgarzy nie kwapią się do pracy w weekend. Wszystko było pozabijane dechami. Nie trafiliśmy na żaden otwarty sklep, a tym bardziej na kantor. Mało tego nie widzieliśmy nawet zbyt wielu ludzi – raptem kilka przechadzających się osób – co było trochę dziwne jak na tak spore miasto. Wszyscy pozamykani w domach jedynie jeden taksówkarz, który mnie wyśmiał, że chcę właśnie teraz wymienić euro.

Nic to. Jadę dalej z pustym brzuchem i ostatnią chińską zupką na czarną godzinę. Po drodze łamię szprychę numer 5 (dawno już nie było awarii swoją drogą.) W brzuchu burczy z głodu, a na horyzoncie pojawia się burza, która wyraźnie konkuruje z moim żołądkiem. Niestety nie udaje nam się uniknąć deszczu i krótki 15 minutowy opad przeczekujemy w lesie pogrywając w szachy na telefonie Wojtka. Po kilku kilometrach zostajemy jeszcze zatrzymani przez policjanta ponieważ nie zatrzymaliśmy się na „stopie”. Głównym naszym argumentem było, że poza innymi policyjnymi samochodami mijaliśmy raptem kilka prywatnych, a poza tym drogi świeciły pustkami, podobnie zresztą jak miasta. Na nasze szczęście argument poskutkował. Obyło się bez mandatu.

Było by to na tyle jeśli chodzi o atrakcje Bułgarii. Po kilku godzinach jazdy witamy kolejny kraj, który się zwie Serbia. Brzmi groźnie? – wyłącz stereotypy – dalej już tylko 'groźniejsze’ nazwy.

Jako, że była już późna godzina, zaraz po przekroczeniu granicy szukamy miejsca na nocleg. Domów mało, ale za drugą próbą dostajemy nocleg, 5 km od granicy. Śpimy przed domem u przemiłej rodzinki. Mimo, że nie było kolejnej imprezy to nocleg ten także można zaliczyć do ciekawszych na wyprawie. Pan gospodarz z pokaźną brodą jest rolnikiem i gdzie okiem sięgnąć widać jego pola. Pijemy kawę, rozmawiamy dość długo i wyczekujemy na danie wieczoru.( a będąc szczerym to liczyliśmy na jakiś posiłek bo po całym dniu na głodzie morale były dość niskie. )

Pani domu przygotowywała specjalnie dla nas serbski rarytas kulinarny (jak dla mnie) , a mianowicie Gibanicę. Jest to coś w rodzaju ciasta francuskiego z farszem serowym (na słono). Do tego len, sezam i duże ilości tłuszczu. Zjadamy dość sporo bo aż ~3 kawałki. Jest to nie lada wyczyn ponieważ nasze żołądki skurczył się przez wysiłek do takich rozmiarów, że już po zjedzeniu wydawałoby się niedużej ilości jedzenia oznajmiają nam, że są pełne. Na nic zdaje się tłumaczenie, że jest się już najedzonym kiedy na talerzu ląduje kolejna dokładka. Gospodyni zapewnia, że na zimno smakuje dużo lepiej o czym mamy przekonać się na śniadanie.

Jeszcze tylko przed snem wymienię złamaną szprychę i nieskromnie muszę przyznać, że powoli zaczynam stawać się ekspertem w centrowaniu koła. Jeszcze kilka szprych i będę mógł się zatrudnić w jakimś serwisie rowerowym…

Więcej tutaj o wycieczce rowerem przez Rumunię

Dzień 13. 110km 5h38min. 19,53km/h

 

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

7 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

  • Swietny blog:) jestem pod wielkim wrazeniem..piekne zdjecia I ciekawie napisany..juz 3 godziny siedze I czytam…wspaniale hobby podrozowanie rowerem …pozdrawiam..I zycze kolejnych niezapomnianych wypraw:)

  • Widyń (czy jak piszesz Ty Vidin) i cała okolica, to najbiedniejszy region nie tylko Bułgarii, Bałkanów, ale całej Europy. Więc nic dziwnego, że nie spotkałeś tam ani ludzi ani otwartego sklepu czy kantoru :(

  • Ja z racji zawodu często spotykam się z tym rodzajem turysty, który korzysta z komercyjnej strony wypoczynku. Oni również za jeden z głównych atutów wypoczynku uznają niskie ceny na miejscu.

  • Słodki jezu jak to było dawno ;) Zdjęcia z promu i mostu nowej europy w budowie uświadomiły mnie, że to musiało być ponad 10 lat temu. Twoja wyprawa fascynuje mnie od dawna, ale niestety mimo upływu tylu lat, wciąż nie dane było mi odwiedzić Bałkanów a szkoda :(