Jezioro Song-Kul. NAJtrudniejszy etap życia i nocleg w jurcie.

Nie dajcie zmylić się tytułowi! Tekst nie jest o życiowych trudnościach, dylematach, ani o codziennych zmaganiach z skomplikowaną rzeczywistością. Tematem przewodnim wpisu jest najtrudniejszy podjazd jaki dane nam było jechać w życiu, po którym zgodnie znienawidziliśmy kirgiskie drogi szutrowe, w szczególności osławioną tarkę. Ktoś nie wie co to tarka? Poniżej krótki filmik…

 

Głupi utwór, ale (nie wiedzieć czemu) jakoś mi tutaj pasuje…

To jeszcze nic. Tarka sama w sobie mogłaby być przyjemna i teoretycznie dałoby się po niej jechać, jednak problem zaczyna się pojawiać już wraz z nachyleniem terenu rzędu 12%, ciągłym wietrze w twarz oraz piaskiem w ustach i oczach. Macie to? Straszna katorga. Widok błękitnej tafli jeziora Song Kul, odbijającego promienie zachodzącego słońca wynagrodzi wszystko, jednak zanim tam dojedziemy, trzeba nieco się napocić.

Dzień jazdy zaczynamy dokładnie 35 kilometrów od jeziora, a jakieś 30 kilometrów od przełęczy . Przypominam, że już wczoraj pokonywaliśmy ten podjazd, który zaczyna się od samego Sarybulak i także wczoraj byliśmy pewni, że uporamy się z nim w miarę szybko. Nic z tych rzeczy. Dodatkowo chleb, który wczoraj piekliśmy na krowich plackach dość szybko się skończył, więc cały dzień jedziemy na ciasteczkach i resztkach kabanosów, które się ostały jeszcze z Polski.

Jazda ciągnie się w nieskończoność to też mam sporo czasu na przemyślenia. Skąd bierze się ta tarka? Czy będący w większości już zmotoryzowani Kirgizi zatęsknili za charakterystycznym dla konia bujaniem podczas jazdy i postanowili w ten sposób urozmaicić sobie jazdę samochodem? Odezwały się w nich wspomnienia i postanowili wrócić do przeszłości? Że niby w kabinie, a jednak jak na koniu? Albo ktoś chce zniechęcić rowerzystów do poznawania Kirgistanu? Ciężko stwierdzić, ale jeśli tak, to jest bardzo bliski osiągnięcia swojego celu.

Okazuje się jednak, że niekoniecznie. Mijamy po drodze kilka ciekawych pojazdów, prawdopodobnie pługów mających dbać o jakość drogi. Wyglądają one na nieużywane od stuleci, ale kiedy ich usługi są potrzebne z pewnością dziarsko zabierają sie do roboty. Odpowiedzialne są one prawdopodobnie za spychanie z drogi kamieni, które ośmieliły się oderwać od stromych skarp. Prawdopodobnie nie zwróciłbym na nie uwagi, gdyby nie ich paskudne gąsienice, do złudzenia przypominające swoim wyglądem tę nieszczęsną tarkę.

Arsenał przekleństw wyczerpujemy zaraz na początku, niedługo po drugiej serpentynie, kiedy to dochodzimy do wniosku, że dalsza jazda nie ma jakiegokolwiek sensu i lepiej będzie rower pchać. No to pchamy.  Po kilkunastu minutach okazuje się, że i pchanie przy tym nachyleniu i wietrze jest strasznie męczące, więc znowu wsiadamy na rowery, łudząc się, że może na tym konkretnym odcinku łatwiej będzie akurat jechać.

– Nie będę roweru na spacer wyprowadzała! – bulwersuje się Marta, po czym z werwą pokonuje dziesięć metrów. Szarża kończy się niestety na pierwszej, większej nierówności. Marta traci równowagę i zupełnie wypruta z sił staje w miejscu. Tak mniej więcej wygląda cały nasz dzień jazdy.

Królestwo za konia

Góry tutaj oszałamiają. Brak słów w moim ubogim słowniku, aby opisać ich ogrom i piękno, a mam wątpliwości, czy aby istnieje jakikolwiek synonim słowa „pięknie”, który choć w połowie oddawałby majestat i urodę okolicy. Po drodze raczej nie spotykamy wielu ludzi, czasem przejedzie samochód dowożący do ludzi wypasających bydło wodę i jedzenie, albo z góry na swoim koniu zjedzie jakiś Kirgiz.

Niesamowitym jest, jakie możliwości daje taki koń. Kiedy my cały czas zmuszeni jesteśmy poruszać się drogą, co chwila odbijając w kolejną serpentynę, taki Kirgiz nie zwracając uwagi zupełnie na nic, zjeżdża w dół na swoim koniu – idealne w linii prostej, całkowicie ignorując te wszystkie drogi i ścieżki, które wiją się po całym wzgórzu, i które rzekomo mają ułatwiać podjeżdżanie czy zjeżdżanie. Jaka oszczędność energii i czasu!

 

Zbiegający w dół kolega wraz ze swoim koniem...
Pytamy kolegę, skąd to sobie tak zjeżdża na swoim rumaku? Ten odpowiada, że z przełęczy Kalmak, na którą my jechać będziemy cały dzień, a którą on opuścił 45 minut temu!

Drogi w Kirgistanie

Mountain od Kyrgyzstan view

Jezioro Song-Kul i jego jurty!

Nad jeziorem meldujemy się wieczorem, po 9 godzinach mozolnego zdobywania przełęczy. Średnia prędkość z jazdy nie wyniosła więcej niż 5,5 km/h. Nie przypominam sobie, żebym był kiedykolwiek tak wyczerpany, a Marta jakby miała siłę się odezwać to pewnie by się zemną zgodziła. Kilkaset metrów za przełęczą postanawiamy położyć się na gołej ziemi, gdziekolwiek, żeby tylko nie wiało! Znajdujemy niewielką nieckę, prawdopodobnie aktualnie wyschnięte koryto niewielkiej rzeki. Marta zakłada na siebie siódmą warstwę ubrań, piętnasty raz powtarza, że zimno, a ja zabieram się za konserwę, których kilka przywieźliśmy sobie z Polski.

Jest nawet przyjemnie, jednak tylko przez kilkanaście minut. Jakby tego szczęścia było za wiele, nad nami przelatuje właśnie wielkie, czarne chmurzysko, z którego spada grad. W nadziei, że uda nam się uciec, szybko się pakujemy, z trudem podnosimy z ziemi nasze 45 kilogramowe rowery i pędzimy w stronę jeziora.

Mieliśmy się rozbijać gdzieś z namiotem, ale tak przemarzliśmy (sandały na nogach nie sprzyjają w takiej sytuacji!), że zupełnie przeszła nam ochota na biwak. Szczęśliwie nad Song-Kulem jest całkiem sporo jurt. W okresie czerwiec-wrzesień, z położonych w dolinach wsi przybywają tutaj pasterze wraz z całymi rodzinami, rozstawiają jurty i trudnią się wypasem zwierząt. Przez cztery bite miesiące jurta jest ich domem, a jedyne zajęcie to doglądanie, przepędzanie i dojenie parzystokopytnych. Setki krów, koni, baranów niczym te kosiarki bez ustanku przycinają trawę na kolejnych wzgórzach, nie pozwalając wyrosnąć żadnemu źdźbłu na więcej niż kilka centymetrów. Drzewa także nie mają tutaj żadnych szans przetrwania. Wysokość i przeraźliwie silnie wiejący wiatr stawiają tutaj wszelkiej egzystencji niesamowicie trudne warunki. Jest jednolicie łyso, ale niesamowicie pięknie.

Okazuje się, że z pasterzy są także nieźli biznesmeni. Obok ich własnej jurty stoi druga, przeznaczona tylko i wyłącznie dla turystów. Szybka negocjacja ceny, ustanawiamy koszt 10 dolarów za dwie osoby i już po chwili grzejemy się we wnętrzu tegoż obwoźnego domu. Mieszkają tutaj w sumie 4 osoby. Niezbyt postawny pan domu, co najmniej dwa razy większa jego małżonka, no i dwójka dzieci Altynbek i Aidar.

Zaproszeni zostajemy do ich jurty na kolację. Na stole ląduje oczywiście płow (baszbarmak) – czyli ten ryż z mięsem polany litrami oleju, który je tutaj każdy. Do tego znajdzie się niesamowicie smaczny twarożek z dżemem, chleb, topione masło no i nieskończone ilości czaju. Jest też oczywiście rozlewany przez starszego syna Aidara kumys, który nawet polubiłem, a którym Marta po stokroć gardzi.

Na koń!

Czas zrealizować kolejne marzenie. Po kolacji bierzemy krótką lekcję jazdy na koniu. Precyzując, to Marta spełnia swoje marzenie, ja zaś wolę konie obserwować z boku.  Nie żebym koni nie lubił, ale to ich energiczne podskakiwanie i kołysanie na boki jakoś nie budzi we mnie zaufania.

Instruktorem jazdy jest młodszy, na oko 6 letni  Altynbek. Pełen animuszu instruuje Martę, jak działa taki koń – jak się skręca, jak hamuje, a  jak dodaje gazu.   Niesamowite jest to, z jaką naturalnością i wprawą ten chłopak wskakuje i jeździ na kilkukrotnie większym od niego wierzchowcu. Widać, że urodził się w siodle.

Pierwszy widok na jezioro Song Kul zaraz po pokonaniu przełęczy. Jezioro znajduje się na 3016 metrach!

Pierwszy widok na jezioro Song Kul zaraz po pokonaniu przełęczy. Jezioro znajduje się na 3016 metrach!

Cały dorobek gospodarzy…

Popisy starszego z synów. ..

 

Trochę się wygrzaliśmy w jurcie naszych gospodarzy, jednak słońce powoli zachodzi, a w raz z nim prędko zaczyna spadać temperatura. W nocy ma być w okolicach zera, a pomyśleć, że jeszcze 3 dni temu i 2000 metrów niżej było ponad 30 stopni. Przenosimy się do swojej jurty. Niestety nie jest ona ogrzewania, więc prędko kładziemy na dywan maty, zaszywamy się w śpiworach i totalnie zmęczeni szybko odpływamy.

Aha! Zapomniałem! Jurtę dzielimy wraz z śmiesznym Duńczykiem imieniem Michael, który przyjechał tutaj na motorze i także wybiera się jutro w tym samym kierunku. Wygląda na to, że będziemy mieli towarzystwo, gdyż jak twierdzi – nie spieszy mu się, więc może na nas czekać co jakiś czas.

Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

17 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

  • wow – niesamowite zdjęcia. Świetnie uchwyciliście te monumentalne krajobrazy. A jak jest z przebywam na dużej wysokości przez dłuższy czas? Nie potrzebna była aklimatyzacja, czy organizm sam spokojnie się przystosowuje do wysiłku w rozrzedzonym powietrzu? Pozdrawiam z Polski!!

    • Hej! To różnie bywa. Zależy od organizmu, jedni rozkładają się już przy 1500m inni zaś dopiero przy 5000 i wyżej. Aklimatyzację mieliśmy, gdyż rowerem jedzie się dość wolno i organizm ma czas przyzwyczaić się do wysokości. My z tym problemów nie mieliśmy, jednak spotkaliśmy kilku innych rowerzystów, którzy bardzo skarżyli się na chorobę wysokościową. Jeśli chodzi o brak tlenu to nie jest to tak uciążliwe jeszcze przy 3000-4000m. Problem zaczął pojawiać się u nas dopiero przed najwyższą przełęczą w Pamirze (4655m), gdzie co 15 metrów musieliśmy robić krótkie przerwy na wyregulowanie oddechu.

  • Aż ciężko mi sobie wyobrazić waszą radość po zdobyciu przełęczy… Myslę, że po części (może nie w tak dużej mierze) znam to uczucie – kiedy po całym dniu męczarni, mozolnym brnięciu do postawionego sobie celu w końcu go zdobywasz :) Podejrzewam, że jak rozłożyliście się już na „legowisku” w jurcie i mogliście odpocząć, czuliście się najszcześliwszymi ludźmi na świecie. W takich chwilach wydaje się, że nie istnieją rzeczy niemożliwe :)

  • Wspaniałe wspomnienia z wycieczki. Takie miejsca do których dotarcie tak nas wyczerpuje zapamiętujemy do końca życia. Temperatury – taka zmiana sama w sobie może męczyć. Pełen szacunek dla ludzi tam mieszkających. Pozdrawiam.

  • Piękne zdjęcia i te wstrzymujące oddech pejzaże podsycają moją wyobraźnię do nieskończoności. Pozdrawiam!

  • […] Pierwszy raz wykupiłem w podróży pakiet internetu i byłem szczerze zaskoczony jego jakością. Zasadniczo do dyspozycji w Kirgistanie jest 5 operatorów, gdzie trzech jest kirgiskich, pozostałych dwóch rosyjskich. Z wiadomych względów najpopularniejsze i najlepsze są oczywiście sieci rosyjskie – MegaCon i Beeline. Ja wykupiłem Beeline, ale wszystkim szczerze polecam MegaCom. Nie żeby coś było nie tak z Beeline, mobilny internet działa we wszystkich większych miastach, a czasem nawet w górach, jego prędkość nie odbiega wiele od standardów europejskich, jednak z tego co zaobserwowałem MegaCom jest ciutkę lepszy. Przykładowo: jechaliśmy jednak jakiś czas z jednym Duńczykiem, który miał wykupiony pakiet MegaCom i bywało tak, że miał internet na przełęczy 3500 m, a ja ledwo łapałem sygnał. Sytuacja powtarzała się też w okolicach niesamowitego jeziora Song Kul. […]