Niesamowity dzień. Jakkolwiek to zabrzmi – pierwszy raz poczuliśmy się niczym gwiazdy. Jakby Irańczycy podczas naszego ostatniego dnia w ich kraju szczególnie postanowili nas pożegnać, tak z przytupem. Zaczepiani – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – byliśmy bez ustanku. Czy to na postojach, przed sklepami, na bazarze, pod stacją benzynowa, przy źródełku wody czy na poboczu. Wszędzie, bez wytchnienia i aż nie mogę wyjść z podziwu, że udało nam się przejechać dziś jakieś kilometry. Żeby to jakoś ładniej przedstawić, postanowiłem sposób „zaczepiania” podzielić na kilka typów i nawet nie będę starał się już komplementować tych ludzi, bo brakuje mi słów.
#1. Kodża? – skąd?
Standard. W tym wypadku nawet nie trzeba schodzić z roweru. Kodża często połączona jest z charakterystycznym machaniem w orientacji horyzontalnej dłonią, jej zewnętrzną stroną skierowaną ku ziemi. Mniej więcej w taki sposób jak przesiewa się piasek przez palce czy trzymając garść drobnych potrząsa się nimi w poszukiwaniu jednogroszówki. Od razu wiadomo o co chodzi i wtedy już tylko wystarczy rzucić najgłośniej jak się da Lechistan! (Polska), wszyscy są zadowoleni i zazwyczaj śmiało można jechać dalej.
Jednak nie zawsze. Niektórym to nie wystarcza i starają się nas zatrzymać zajeżdżając drogę – jak chociażby ten pan w czapce Poczty Polskiej(!!). Wyskoczył ze swojego lśniąco białego samochodu i z szelmowskim uśmiechem, wskazując na flagę Polski na rowerze oznajmia, że był swego czasu w Niemczech, skąd sobie ową czapkę przywiózł. Taka sytuacja, z Niemiec…
Innymi żywo zainteresowanymi naszymi osobami byli uliczni rzeźnicy. To znaczy, sami się zatrzymaliśmy na poboczu, bo jak często można zobaczyć takie widoczki po drodze, jednak niedługo trwało zanim panowie do nas podeszli. Chwilę pogadaliśmy, z udawanym bólem serca odrzuciliśmy ofertę współpracy i pojechaliśmy sobie dalej. Zresztą nie wiedziałem, że w Iranie można spotkać strusia…
Ostatnimi spod znaku kodża byli dzisiaj wolontariusze-ratownicy Czerwonego Półksiężyca (odpowiednik naszego Czerwonego Krzyża). Zostaliśmy zaproszeni przez panów do ich przydrożnego punktu gdzie zostaliśmy poczęstowani melonem i napojeni wodą. Panowie zaczęli wertować stare gazety w poszukiwaniu, jakiegoś artykułu o sakwiarzu-Irańczyku, który to także jeździ po świecie. Czasem trzeba improwizować, jak ciężko jest się dogadać w swoich językach. Było jednak na tyle fajnie, że posiedzieliśmy dobre 30 minut, gazetę dostaliśmy na pamiątkę i pojechaliśmy dalej.
#2. Can i help you? – czy mogę pomóc?
Po przejechaniu pierwszych 20 kilometrów zatrzymujemy się pod sklepem. Jako że nasz dzisiejszy gospodarz „wygonił” nas ponownie uruchamiając niemiłosiernie głośną pompę, jechaliśmy bez śniadania i przez to nieźle zajechaliśmy organizmy już z samego rana. Po szybkich zakupach siadamy sobie wygodnie pod sklepem i tak samo jak ostatnimi dniami, bierzemy się za ser z dżemem, okraszony tym razem już oryginalną colą (zresztą nie wiem co mnie skusiło do kupienia podróbki, skoro ta prawdziwa jest tutaj tak nieprzyzwoicie tania). Sprzedawca jednak wybiega ze sklepu i niemal oburzony zakazuje nam jeść pod swoim sklepem. Nie czekając na naszą reakcję, wpada ponownie jak huragan do sklepu, nerwowo podnosi klucz z lady, trzaskając mocno drzwiami zamyka sklep i prowadzi nas do swojego domu położonego zaraz za sklepem, gdzie wraz z żoną i dziećmi nas ugościł.
To właśnie ten szanowny pan, o którym wspominałem przy okazji ta’arofu. Jakby skrempowania było mało, ten jeszcze przepraszał nas za swój biedny dom , kiedy my chwilę temu chcieliśmy jeść śniadanie na krawężniku. I dodawać chyba nie muszę, że dom wcale nie był biedny…
#3. Photo, photo? – czyli natrętni kronikarze.
Zazwyczaj to my robimy zdjęcia, lecz dzisiaj karta się odwróciła i nie ukrywam, że nawet nam się spodobało to uliczne gwiazdorzenie. Kiedy zaczęliśmy mierzyć się z kolejnym podjazdem, drogę zajechali nam fotografowie z Teheranu. Od razu widać, że artyści-zawodowcy. Bardzo weseli goście, wszyscy zgodnie stwierdzili, że są kawalerami i jedyne co uwielbiają w życiu robić to zdjęcia. Polali nam do swoich szklanek schłodzoną wodę i wzięli się za robienie zdjęć, a my z naszym mniej profesjonalnym sprzętem nie pozostaliśmy im dłużni.
Chyba wjechaliśmy do bogatszej części Kurdystanu, bo też wszyscy dysponowali aparatami. No dobra może nie od razu wszyscy, ale dzisiaj fotografów było zdecydowanie najwięcej i po kilku postojach zaczynało nas to już irytować. Dopiero co przebiliśmy się przez kontrolę wojskową (gdzie oczywiście nie obyło się bez zdjęcia), a tutaj już zwalnia przy nas kolejna biała osobówka, a z jej wnętrza natarczywie macha nam cała czteroosobowa rodzina, gdzie każdy w ręce dzierży aparat. Wyprzedzają mnie, zatrzymują się na poboczu i namawiają do wspólnej fotki. Postanowiłem nie dać się tak łatwo (kto powiedział, że zdobycie zdjęcia gwiazdy przychodzi łatwo?) i szczerze się uśmiechając pojechałem dalej. Ci jednak nie dają za wygraną i historia się powtarza. Za kilkaset metrów ponownie zatrzymują samochód na poboczu i ponownie wyskakują z samochodu. No dobra, macie mieć…
#4. Please!
Spotkania okraszone tym słowem są bardzo krótkie, ale treściwe. Czyli innymi słowy – ktoś chce nas czymś obdarować, a że po angielsku niestety nie potrafi nic więcej, to cały czas tylko please starając się coś nam wcisnąć, a kiedy już nie mamy serca dłużej odmawiać, ten ucieszony odjeżdża.
Pierwszy please usłyszeliśmy od młodego kierowcy, który nawet nie wyszedł z samochodu. Zatrzymał się zwyczajnie na poboczu i przez otwartą szybę swojego dostawczaka wyciąga w moim kierunku papierową tackę z ciastem. Rolada biszkoptowa czy coś, ekspertem nie jestem, ale przyznać trzeba, że była wyśmienita. Wziąłem tylko jedną, a kiedy pan powtarzając ciągle please każąc mi zabrać resztę, na migi wytłumaczyłem, że jakiś kilometr przede mną jedzie jeszcze jeden rowerzysta i on pewnie też by się ucieszył. Szofer dał mi jeszcze butelkę wody mineralnej, zamknął szybę i pojechał. Chwile później doganiam Piotrka zajadającego się roladą. Szczęściarz dostał dwie…
To nie był jedyny please tego dnia. Pod wieczór, kiedy to już nieźle zmordowani zaczynamy dziesiąty chyba już podjazd, na motorze doganiają nas dwaj w średnim wieku panowie. Mówili trochę po angielsku, to też informują nas, że widzieli nas na stacji jak to się zajadaliśmy arbuzem (kupionym za swoje!) i chcieli nam też coś kupić. Ale jako, że my w miedzy czasie już sobie pojechaliśmy, to postanowili nas dogonić. Panowie kupili nam po soczku w kartonie, który jeszcze sami nam odpakowali. Kurde, zatkało nas totalnie. Niby głupi soczek, taki że ledwo co można dziąsła przepłukać, ale aż się na sercu ciepło zrobiło. Jaka szkoda, że to już nasz ostatni dzień w Iranie…
#5. No problem!
No problem usłyszeliśmy w odpowiedzi na nasze zatrzymanie samochodu i prośbę o podwózkę. Innymi słowy wdrożyliśmy ponownie w życie rowerowy autostop. Jak już pisałem jest to prawdopodobnie nasz ostatni dzień w Iranie, a do granicy z Irakiem ciągnie się wybitnie długi i ostry podjazd. Musieliśmy sobie jakoś odbić ten czas, który zabrali nam ci wszyscy dobrzy ludzie i trochę nabić kilometrów. Chwilę po tym jak panowie od soczków zawrócili z powrotem do miasta, zatrzymuje się nam niebieski Zamyad. Z jego wnętrza wyskakuje młody chłopak, któremu na tej samej stacji, gdzie konsumowaliśmy arbuza kiwnąłem i powiedziałem salam. Nie wiem czy właśnie ten gest zaważył na jego decyzji, ale powiedział no problem i zabrał nas na górę, w okolice Piranshahr – ostatniego miasta przed Irakiem.
Dzień kończy się pechem i zaraz po zejściu z paki Zamyada okazuje się, że nie mam powietrza w tylnej oponie. Jesteśmy już dość zmęczeni kondensacją wrażeń w dzisiejszym dniu i postanawiamy poszukać jakiegoś miejsca do spania.
Jak się można domyśleć, dzień spod znaku kontaktów z Irańczykami, trzeba było zakończyć własnie noclegiem na gospodarza. Dopchałem pozbawiony duszy rower pod pierwsze zabudowania, gdzie Piotrek już negocjował warunki umowy i popijał czarną herbatę, którą to został poczęstowany. Był to jakiś zakład wytwórczy, ogrodzony wielkim betonowym murem. Jako, że nijak nie mogliśmy dogadać się ze starszym Panem, który otworzył furtkę, ten dał nam telefon do swojego pracownika mówiącego trochę po angielsku. Dość śmieszna sytuacja, kiedy widzisz gościa z którym gadasz przez telefon daleko w oknie, próbujesz wytłumaczyć, że chciałbyś gdzieś rozbić namiot i co chwila oddajesz tenże telefon starszemu panu, aby ten mógł mu wytłumaczyć o co chodzi. W końcu po kilku szklaneczkach herbaty okazało się, że teren fabryki nie jest dla nas, ale właściciele zaprosili nas gdzieś indziej. Na zewnątrz znajdowała się pusta kanciapa, gdzie mogliśmy się przekimać nawet bez rozkładania namiotów, a zaraz obok były prysznice pracownicze. Cud, miód i orzeszki. Nic nam właściwie więcej nie trzeba.
Jednak to nie wszystko. Nasz dzisiejszy gospodarz jest uosobieniem wszystkich tych cech wymienionych wcześniej. Kiedy już się upewnił skąd jesteśmy (kodża?), co chwila przybiega do nas z pytaniem czy wszystko w porządku – podrzucając w miedzyczasie tyle smakołyków, że nie nadążamy dziękować (please, please!). Herbata na początek, na kolację dostajemy kilka szaszłyków, na deser melona, a na sam koniec dnia ponownie herbata. Brak słów…
juhuuuu, działa! :D
<3 aż serce rośnie od tej dobroci :) Tylko ciekawe do kogo była ta trzecia herbata (patrz: zdjęcie) … :D
Stęskniłem się za Iranem :)
Świetna wyprawa! Po przeczytaniu kilku wpisów o Iranie zastawiam się czy te przejawy gościnności (rolada, poprowadzenie na obrzeża miasta przez chłopaka, soczki itp) wynikają z Ta’arof. Chodzi mi o to czy to nie jest gra z ich strony mająca na celu uzyskanie czegoś w zamian. Nie mam na myśli zapłaty ale otrzymanie jakiegoś podarku. U nas za tzw komuny też byle gazeta czy nawet puszka po piwie z zachodu była cennym podarkiem. Czy więc nie odwdzięczenie się np za tę roladę nie było niejako faux pas?
Pozdrawiam
Marcin
Ciekawa teza, nie powiem. Wydaje mi się jednak, że reakcja kierowcy 'od rolady’ na to nie wskazywała. Nawet nie zapytał skąd jedziemy, dokąd, skąd jesteśmy etc. Bez słowa dał roladę, zaraz dorzucił wodę, nie przestawając się uśmiechać, po czym odjechał. Nasz kontakt nie trwał więcej niż 25 sekund. Mi się wydaje, że to bardziej bierze się z chęci pokazania swojego kraju przed przyjezdnym, chęci pokazania siebie jako gościnnego narodu. Zresztą sam pomyśl, jak widzisz kogoś zza granicy to od razu masz ochotę mu pomóc, pokazać, że Polska jest gościnna etc. Tak mi się wydaje. Jak to jeden Irańczyk nam powiedział „fajnie, że Irańczycy sa dla was tacy gościnni, szkoda że nie są tak dobrzy dla siebie nawzajem.”
Powyższe założenie jest raczej charakterystyczne do miejsc typowo turystycznych w „biedniejszych” krajach. W najbardziej obleganych miejscach przez turystów, miejscowi nauczyli się patrzeć na zachodniego turystę jak na chodzące euro lub dolara, a wystarczy przenieść się parę kilometrów, gdzie miejscowym nie opatrzyła się biała twarz i zupełnie inaczej reagują na Twoją obecność, bez interesowności a prawdziwym zainteresowaniem.
Iran to niesamowicie gościnny kraj! Świetnie to opisaleś :-) Polecam Iran każdemu!
zajebisty jest ten blog, pisz więcej i więcej podróżuj, bo genialnie piszesz
;]
Hej, dzieki! Robie co mogę :D Nie krępuj się, podaj link dalej! Dzięki!
świetny blog:)
Bardzo Bardzo mi miło! :)
W jakim terminie byliscie dokadnie w Iranie? Zastanawiam się nad rowerową wyprawą koniec sierpnia-1. połowa września w góry Zagros…
przełom lipca sierpnia
[…] jak się okazało wcale niesłusznie, bo mieliśmy dzisiaj zdecydowanie mniej kontaktów z ludźmi niż wczoraj. Nasz ostatni irański gospodarz zrobił nam sporą niespodziankę. Kiedy my zabieraliśmy się za […]
[…] kraje, a jeśli mi nie wierzycie to zapraszam do tekstów: Jaki jest prawdziwy Irańczyk oraz Irańczycy, ile można?!, a także wielu innych w kategorii […]