NAJbardziej pechowy dzień w podróży

Sumiennie, każdego dnia w podróży piszę pamiętnik. Mam taki mały, czerwony notes z twardą okładką, w którym zawsze staram się utrwalić najważniejsze i najciekawsze momenty dnia. Tradycyjnie co wieczór, zaraz po ugotowaniu makaronu i zaszyciu się w śpiworze staram się coś tam twórczego napisać. Tym razem było jednak inaczej i poza wartościami spisanymi z licznika rowerowego nie napisałem nic. Czułem się beznadziejnie. Takiej kumulacji pechowych zdarzeń jeszcze świat nie widział i jeśli ktoś lubi pośmiać się z cudzego nieszczęścia to zapraszam serdecznie!

Piejo kury piejo…

a to znak, że czas wstawać! Tematem przewodnim dzisiejszego dnia i sponsorem tytularnym tegoż wpisu jest właśnie pech. Wszystko zaczęło się już na długo przed wschodem słońca, kiedy to z maty uciekło mi całe powietrze.  Dam sobie rękę uciąć, że sprawdzałem skrupulatnie podłoże w poszukiwaniu czegoś potencjalnie niebezpiecznego. Wyrzucałem patyki, ostre kamienie, równałem wyschniętą trawę, wyrywałem kolczaste rośliny i nawet przeganiałem olbrzymie 2 centymetrowe mrówki! Na nic się to zdało – mata wzbogaciła się o 5 nowych dziur, a ja obudziłem się całkowicie niewyspany, z idealnie odciśniętą na plecach fakturą podłoża.

Po kilku soczystych 'motylich nogach’ i 'kurzych stopach’ zaczęliśmy się powoli zbierać. W momencie kiedy przez myśl przeszło mi znane powiedzenie „złe dobrego początki” i kiedy brałem się za zwijanie tej nieszczęsnej maty, zobaczyłem kilka ogromnych dziur w podłodze namiotu. Wygląda to jakby mrówki postanowiły się zemścić za wczorajsza eksmisję! Nieprzemakalność namiotu spadła drastycznie poniżej wartości deklarowanej przez producenta. Z naturą lepiej nie zadzierać. Dość mocno już podirytowany (wszak obudziłem się jakieś 10 minut temu!) dokończyłem dzieła pakowania manatków i uderzyliśmy w drogę. Zapowiada się arcyciekawy dzień.

W takich momentach najlepiej ratować się muzyki słuchaniem, w sobie zamknięciem i o niczym niemyśleniem. Mnie osobiście powstrzymuje to przed ostatecznym załamaniem i wrzuceniem roweru do rowu.  Na rozgrzewkę dostajemy dobre kilkanaście kilometrów podjazdu. Słońce powoli zaczyna wyłaniać się zza góry i ponownie palić niemiłosiernie. Kurde. Miało być, przecież chłodniej niż na pustyni, a tutaj już z samego rana cali zlaliśmy się potem! Wtedy moich uszu dochodzi jakiś dziwny dźwięk. Mam przecież założone słuchawki, słucham jakiejś tam muzyki – jednak nie przypominam sobie, abym zgrywał dubstep, czy inne drażniące ucho ustrojstwo. Zmieniam utwór, zaczynam stopniowo podnosić głośność, lecz kiedy kończy się skala, a kolejny kawałek ma dziwnie podobne brzmienie – wszystko staje się jasne. Rower nawala! Stukot połączony z nieprzyjemnie brzmiącym tarciem metalu o metal wskazuje na okolice tylnego koła. Wszystko wskazuje na wolnobieg lub piastę, jednak ciężko dokładnie sprecyzować miejsce usterki. Złota zasada budowlańców mówi, że „jeśli nie wiadomo co się czego trzyma, to wszystko trzyma się wszystkiego i najlepiej takiego układu nie ruszać.”

Pech chciał, że akurat skończył się kilkanaście kilometrów temu asfalt, a perspektywy na ponowne jego zobaczenie nie napawały zbytnio optymizmem. Nie wspominając już o jakimś mieście i serwisie rowerowym.  Awarii roweru właśnie najbardziej obawiałem się w Kurdystanie irańskim. Tutaj jest wszędzie daleko i jak się już utknie to dojazd do najbliższego sklepu rowerowego może zająć nawet kilka dni. O ile oczywiście pojedzie jakieś auto i zechce zabrać nas i rowery ze sobą.

Bezdroża Kurdystanu i obiektyw…

Jedziemy dalej, bo też nie mamy innego wyjścia. Żeby trochę odreagować staram się skupić na drodze. Hałas wydobywający się z koła jednak skutecznie pogłębia depresję. Pozdrowiony przez drepczących bokiem drogi Kurdów zmuszam się do odwzajemnienia uśmiechu. Piotrek zaś trzaska zdjęcia za dwóch, bo mnie ciężko się czymkolwiek zachwycić i bardziej uważam, żeby się nazbyt nie zawiesić i nie spaść w jakąś przepaść.

Wszystko to miało miejsce przed południem i ubolewam nad tym, że do końca dnia jeszcze tyle czasu. Mam jakieś dziwne przeczucie, że coś się jeszcze zdarzy. Przecież jeszcze się nie wywróciłem, nikt mnie nie potrącił, nie spadłem ze skarpy, nie dopadło mnie zatrucie pokarmowe, ani nie trafiła żadna kometa. Nie wspominając o tym ile jeszcze sprzętu jest do zepsucia.

Teren bardzo faluje. Bywa, że po kilkadziesiąt minut męczymy podjazdy, walcząc z nierównościami i niesłabnącym gorącem. Gdzieniegdzie można dostrzec kamienne domy kolejnych, coraz to biedniejszych wiosek. Ich blaszane dachy odbijają światło niczym ten rozbitek wołający o pomoc. Jakby chciały zwrócić na siebie uwagę, zaprosić w gości, pokazać się światu.  Nikt ich tutaj nie odwiedza i mało kto wie o ich istnieniu.

Kierujemy się do Marivan. Na mapie kropa oznaczająca miasto wygląda dość pokaźnie. Wikipedia mówi, że miasto zamieszkuje kilkadziesiąt tysięcy osób. Marivan położone jest zaraz obok granicy z Irakiem, a do Bagdadu mamy zaledwie 350 kilometrów. Oczywiście tam nie jedziemy, ale tak po prawdzie to już tutaj moglibyśmy przekroczyć granicę i wjechać do irackiego Kurdystanu. Zgodnie jednak postanawiamy nacieszyć się jeszcze Iranem i dalej, wzdłuż granicy kierować się na północ. Za bardzo polubiliśmy ten kraj. Na otarcie łez przychodzą z pomocą Kurdowie. Dostaliśmy od jednego pana sporą ilość Airan do wypicia (popularny, orzeźwiający, lekko słonawy napój na bazie jogurtu), a także po butelce wody od innych państwa, którzy to zatrzymali nas na poboczu. Maty, namiotu, ani roweru mi to nie naprawiło, ale za to znacząco polepszyło samopoczucie.

Na tę chwilę w dzisiejszej potyczce z losem straciłem już trzy bramki i nijak nie mam pomysłu na gol kontaktowy. Humor poprawił mi się jednak na tyle, że postanowiłem porobić zdjęcia i ja! Wypatrzyłem w końcu jakiś ładny kadr, zdjąłem dekielek, ładnie wycelowałem i napotkałem opór. Obiektyw działający do tej pory bez zarzutu, solidarnie z pozostałym sprzętem odmówił posłuszeństwa. No jasna cholera! Kręcę, przykładam się mocniej, próbuję go przekonać siłą, postukać, potrząść. Ani drgnie. Pierścień odpowiedzialny za zmianę ogniskowej (zoom/przybliżenie) zablokował się na dobre i nijak nie chce popuścić. Bracia i siostry, TRAGEDIA! Przeboleję jeszcze tę matę, podłogę namiotu, nawet niech rower sobie strzela i stuka! Obiektyw jednak zniszczył mnie definitywnie, dobił, ostatecznie sponiewierał. Faktycznie zdjęcia mogę robić dalej, ale tylko szerokokątowe – co jest marną pociechą. Pora umierać, kometo nadlatuj…

Ostateczny cios

Lekko błądząc w Marivan na pomoc przychodzi nam Mahdi. Rowerzysta, który akurat jechał w tym samym kierunku co my. Także bardzo życzliwy chłopak, o którym wspominałem pisząc o życzliwości irańczyków. Pomógł nam wydostać się z miasta, jednak miał taką jedną złą manierę, związaną z jazdą na rowerze, mianowicie dość gwałtownie hamował. Żadne tam hamowanie pulsacyjne, delikatne, stopniowe. Zatrzymywał się w ułamku sekundy, co było dla mnie jak się już pewnie domyślacie, dość przykre w konsekwencjach.

Tak się składa, że w miedzy czasie dołączył do nas inny rowerzysta, który widać, że był żywo zainteresowany naszymi osobami i z którym postanowiłem sobie trochę pogadać. Coś tam na migi chociaż spróbować,  bo z angielskim słabo. Pech chciał, że Mahdi wraz z Piotrkiem jechał przed nami, a ja zrządzeniem losu akurat postanowiłem nakręcić filmik podczas jazdy – co faktycznie zdarza mi się wybitnie rzadko. W momencie, w którym w odtwarzaczu mp3 leciał utwór „It’s the final countdown!” Mahdi niespodziewanie wcisnął hamulce, a ja z całym impetem wpadłem zarówno w jego, jak i Piotrka rower. Taki finał przygotował los i tak kończy się zdecydowanie najbardziej pechowy dzień w całej podróży. Do całości nie pasuje mi jedynie to, że po aparat wyszedł z tej opresji bez szwanku… Jakby niedopatrzenie losu…

Karol Werner

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

2 komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

  • I co to była za usterka roweru? Bo trochę mnie to zaintrygowało:-) A poza tym to po raz kolejny napiszę, że lektura tego blogu to przyjemność w najczystszej formie. I inspiracja, żeby w końcu ująć kierownicę we własne ręce. Trzymaj tak dalej!

    • Ah no nie wyjaśniłem! Fajnie, że ktoś się martwi o mój rower :)))

      Usterka to był wolnobieg, który złapał piach i przez to zaczął hałasować. Na szczęście można na takim czymś jechać i szczerze powiedziawszy wymieniłem go… dopiero kilka dni temu :D Dzięki i pozdrawiam!