Chor Wirap, Ararat i lekkie oszustwo podjazdowe

W nocy przez niedomknięty zamek namiotu z wizytą wpadło kilka komarów. Jak najszczelniej opakowałem się w śpiwór ale i tak obudziłem się cały w bąblach. Właściciel punktualnie o 7,30 przychodzi się pożegnać i zapewnia, że jak tylko będziemy znowu przejeżdżać w okolicy to mamy wpadać. Miło to mieć takie zapewnienia. Swoją droga dużo ludzi tak mówi na odchodne i już mam całkiem niezłą bazę adresów. Może kiedyś przyjadę ze swoimi dziećmi, tylko pytanie, czy wtedy ci wszyscy gościnni ludzi będą o tym pamiętali. Czy w ogóle będą… 

Zmieniamy troszeczkę plany z rana. Jadąc pierwsze kilka kilometrów rozważamy sensowność wjeżdżania do Erewania. Tak wiem, powiecie – wypada, trzeba zobaczyć, stolica przecież! Wczoraj widzieliśmy to miasto ze wzniesienia i nie wyglądało zbyt apetycznie i w ogóle jakoś tak wydawało się być mało przyjazne rowerzystom. Finalnie niechęć do zatłoczonego miasta zwycięża z powszechnym mniemaniem, że „trzeba” zobaczyć stolicę i rezygnujemy.

Wczoraj w Garni ochroniarz przyniósł ogromną mapę ze sklepiku obok i pozwolił nielegalnie ją powielić. Dobrze się złożyło, bo właściwie to nie mieliśmy porządnej mapy Armenii i jechaliśmy na czuja. Zaczęliśmy poszukiwać alternatywnej drogi, omijającej Erewań. Kiedy odpaliłem aparat, na mapie pokazała się droga idealnie pasująca do naszych kryteriów. Oznaczona białym kolorem drugo, albo nawet trzeciorzędna droga, odbija od tej prowadzącej do Erewania trzy kilometry od miejsca naszego noclegu.

Początek dnia trochę nerwowy, ze względu na niespodziewanie pojawiające się ciężkie chmury. Nerwowo spoglądamy w niebo, a nad niektórymi wysokimi szczytami wyraźnie zaczęły kształtować się dość okazałe komórki burzowe. W całym tym roztargnieniu zapomnieliśmy o Symphony of Stones – czyli mega ciekawych formacjach skalnych niedaleko Garni przypominających organy kościelne. Właściwie to przejeżdżaliśmy zaraz obok nich, ale kompletnie wypadło nam to z głowy. Bardzo żałuję i jeszcze mocniej polecam jeśli ktoś tutaj będzie przejeżdżał, my niestety musimy to przełożyć na następny raz.

Rezygnacja ze stolicy i wybór tej mało popularnej drogi okazał się być genialny. Zatłoczone, dymiące i przeludnione miasto zamieniliśmy na kilkadziesiąt kilometrów spektakularnych widoków. Droga w dużej części asfaltowa, a jedynie momentami, na podjeździe kamienista. W przeciągu całej trasy wyprzedza nas nie więcej jak jedna marszrutka, dwa samochody i kilka Ziłów. My zaś po drodze mijamy sporo porzuconych zabudowań fabrycznych, parę domów i praktycznie żadnych ludzi. Właściwie to tylko raz miałem przyjemność zamienić kilka słów z pewną babcią, która taszcząc na plecach snop siana zapraszała mnie na kawę. Kobiecina mieszkająca w domu pozbijanym z byle czego krzyczy za mną wniebogłosy – kofe, kofe! Aż mi się ciepło na sercu zrobiło. Tak mało posiadać, a jeszcze chciała się podzielić z kompletnie nieznajomym. Niestety musiałem podziękować, bo Piotrek pojechał dalej i chwilowo zgubiłem go z pola widzenia.

Ararat

Opadu szczęśliwie unikamy. Chmury zostały w górach, a po uporaniu się z kilkoma serpentynami znaleźliśmy się na końcu tej uroczej drogi. Wyprowadza nas ona wprost na Równinę Araratu z samą górą pośrodku. Święta góra Ormian mierząca bagatela  5137 mnpm przytłacza swoimi rozmiarami. Pechowo dla Ormian całość masywu znajduje się w Turcji, niedaleko zarówno granicy z Armenią jak i Iranem.  Patrząc na to jak została pociągnięta granica turecko-ormiańska nie sposób oprzeć się wrażeniu jakoby Turcy z premedytacją ogrodzili płotem granicznym tę historyczną dla Ormian górę. Szkoda, że nie dane jest nam podziwiać całego majestatu góry. Wierzchołek spowity jest niestety chmurami i tylko tylko kilka razy w ciągu dnia oswobadza się z bezpardonowego ich objęcia. 

Sam masyw składa się zaś z dwóch szczytów: małego i dużego Araratu i jak mówią legendy, to właśnie na jednym z nich w zamierzchłych czasach zaparkował swoja Arką marynarz Noe. Trzeba mu oddać, że umiejętności to miał spore. Szkoda tylko, że w tym całym zamieszaniu z potopem zapomniał o dinozaurach…

Równina Araratu jest płaska jak naleśnik, jak sama nazwa zresztą wskazuje.  Po początkowym zjeździe, przez najbliższe 60 kilometrów kręcimy bez większego nakładu sił. Całe szczęście, że wiatr postanowił dziś z nami współpracować i praktycznie cały czas mkniemy ponad 30km/h. Jeśli tylko by się odwrócił, to ze 130 kilometrów jakie dziś zrobimy nie mielibyśmy nawet połowy. Odcinek jest mało interesujący, bardzo ruchliwy a wokoło tylko pola i rosnąca w mokradłach trzcina. Dobrze, że cały czas towarzyszy nam Ararat, bo inaczej nie byłoby na czym oka zawiesić…

Klasztor Chor Wirap

Pocztówkowy symbol Armenii, dokładnie tak samo jak popularny Cminda Sameba w Gruzji. Na dobrą sprawę wiatr doceniliśmy dopiero, kiedy trzeba było odbić z głównej drogi, aby podjechać pod klasztor. Zmieniliśmy kierunek jazdy otrzymując wiatr centralnie w twarz i praktycznie zamiast jechać to staliśmy w miejscu. Było to raptem kilka kilometrów, a wymęczyło nas bardziej niż cała dotychczasowa jazda.

Chor Wirap Monastyr Monastyr Armenia Chor Wirap

Chor Wirap z cudnym widokiem na Ararat można pooglądać bez żadnych opłat. W środku sporo Turków, Ormian i innych niezidentyfikowanych narodowości. Wgramoliliśmy rowery przed kamienne mury i czekamy niecierpliwie na kolejne odsłonięcie się szczytu w celu zrobienia małej sesji zdjęciowej. Łatwo nie było i trzeba zaprawdę wprawnego oka, żeby dostrzec wierzchołek na zdjęciach, który bardzo zlewa się z otaczającymi go chmurami.

Kiedy już uporaliśmy się ze zdjęciami udajemy się na szybką wizytę za mury klasztorne. Tak samo jak wczoraj Geghard, tak i tutaj człowiek czuje jakby się przenosił w odległe dzieje. Niemal słychać świst oręża i tętent koni. Gwar ubiegłych epok przeplata się z wrzaskami wydobywającymi się z lochów, które kilka metrów pod placem głównym przechowują niezliczone historie kolejnych więźniów. Chor Wirap znaczy „głębokie lochy”, co już samo działa na wyobraźnię.

Dalej czeka nas znowu walka z wysokimi górami. Po kilku kilometrach opuszczamy główną, nużącą drogę i zaczynamy pierwszy dzisiaj podjazd. Przewyższenie od równiny do przełęczy sięga 1000 metrów, a same wspinanie trwa ponad 20 kilometrów. Czyli konkret.

Jest ciekawostka! Po drodze przejeżdżamy przez Tigranashen. Niby tylko kolejna, nikomu nic nie mówiąca wieś na mapie, ale czy na pewno? Należy ona do Nachiczewańskiej Republiki Autonomicznej czyli de facto do eksklawy Azerbejdżanu! Innymi słowy – przez kilkanaście minut byliśmy w Azerbejdżanie. Wieś jest zamieszkiwana głównie przez Ormian, przynależy do Azerbejdżanu, ale kontrolowana jest przez Armenię. Skomplikowana sprawa. Są to raptem trzy kilometry wyrwane z terytorium Armenii i dobitnie obrazują jak bardzo zawiły i trudny jest cały ten konflikt ormiańsko-azerski.

Przełęcz wznosi się na nieco ponad 1800mnpm i zdobywamy ją po dwóch godzinach walki ze stromizną i ciągle jeszcze palącym słońcem. To znaczy nie do końca ją zdobywamy. Bardzo zależało nam wjechać dzisiaj na górę… Po pierwsze dlatego, że po drodze nie można było znaleźć żadnej wody, po drugie żadnych domów ani ciekawego miejsca pod namiot, oraz po trzecie i najważniejsze – nie ładnie tak kończyć dzień w połowie podjazdu! Z rana następnego dnia zawsze lepiej zjeżdżać niż od razu się męczyć. Dlatego też trochę pomagamy sobie ciężarówkami. Tym razem jednak nie chodzi mi o autostop, a stosunkowo nowy sposób radzenia sobie z podjazdami. Wprowadzamy w życie zwykłe, legalne i nikomu niewadzące holowanie się za cysternami, tirami i innymi wielkogabarytowymi pojazdami. Po prostu łapiesz i jedziesz ; )

Muszę przyznać, że jest to dość niebezpieczny sposób jazdy i należy uważać, żeby nie znaleźć się pod kołami olbrzyma. Nikogo nie zachęcam, ani nie namawiam do takiego ułatwiania sobie życia, ale jeśli jednak ktoś już by chciał spróbować to mam…

Kilka rad:

  • Na początku porozumiewawczo obracasz i nawiązujesz jakiś kontakt z kierowcą. Machacie, uśmiechacie się, czy cokolwiek podobnego. Czasem się zdarzy, że ten nawet przyhamuje i poczeka, aż się sam się złapiesz. Będzie też uważał, żeby nie zepchnąć cie na pobocze.
  • Dobrze jest założyć lewą rękawiczkę rowerową, żeby nie pobrudzić się o nigdy nie mytą ciężarówkę, ani nie pociąć sobie dłoni jakimiś ostrymi kantami.
  • Zawsze wpierw musisz wypatrzeć sobie jakiś element, za który można by się złapać, bo kiedy ciężarówka jest już przy tobie, jest za późno na szukanie uchwytu. Może to być linka, jakiś kątownik, lampa, rurka, a czasem nie ma nic i musisz czekać na kolejną okazję.
  • Należy łapać tylko pełne, jadące bardzo wolno ciężarówki z tego powodu, że pustej nie zdążycie złapać bo jedzie ona zbyt szybko. Jeśli nawet machniecie szoferowi, żeby zwolnił i na was poczekał, to po chwili i tak osiągnie on taką prędkość, że utrzymanie się graniczy z cudem. To samo tyczy się nachylenia. Niemożliwym jest wjechanie z jedną ciężarówką tak długiego podjazdu jak ten. Kiedy nachylenie wzrasta, utrzymanie się jest praktycznie niemożliwe. Trzeba przecież utrzymać ten 40 kilogramowy rower i w dodatku siebie. Nic to jednak nie przeszkadza. Można przecież się puścić, odpocząć i przy odrobinie szczęścia za chwilę pojedzie kolejna ciężarówka.

 Tak samo było i w tym przypadku. Pierwszy pojechał Piotrek. Ja nie zdążyłem się złapać i tylko patrzyłem jak ten znika mi za kolejnym zakrętem. Po chwili jednak przejeżdżał następny gigant przewożący jakieś żelastwo i wtedy uczepiłem się ja. Po 5 minutach już jechaliśmy obok siebie, ale moja ręka byłą na tyle wykończona, że musiałem odstąpić ciężarówkę Piotrkowi. Tak przez cały podjazd wymieniamy się pojazdami, co jest na swój sposób ciekawym urozmaiceniem podczas jazdy. Najgorzej jest wtedy, kiedy jedzie się w dwójkę i obaj chcemy złapać się tej samej maszyny. Nikt nie chce ustąpić w takiej sytuacji i wtedy jedna osoba musi złapać się w środku, a nie na końcu naczepy.  Jest to chyba najbardziej niebezpieczny moment całej tej zabawy. Za sobą ma się dwa, czasem trzy rzędy olbrzymich kół, o które niemal ociera się sakwami roweru. Trzeba bardzo uważać żeby się nie wywrócić i nie wylądować pod kołami…

Chwilę za przełęczą musimy rozglądać się już za noclegiem. Piotrek uparł się na gospodarza, więc zaczęliśmy szybko działać. Wszelkie przeprowadzone próby legły w gruzach. Poczułem się jak w Chorwacji rok temu. Pytaliśmy chyba ze 5 osób i każda nam odmówiła. Wysyłali nas na polanę, do sąsiada, albo gdzieś w cholerę. Byli też tacy co powtarzali z uporem maniaka „dzięgi, dzięgi”(pieniądze po rosyjsku), ale wtedy to zaś my odmawialiśmy im. Gościnność ormiańska na dzisiaj nas nie oczarowała. Swoją drogą zauważyłem, że męska część Armenii jest jakaś niezdecydowana. Taka dziwna obserwacja nam się nasunęła tego wieczoru. Kobiety, na które trafiliśmy ostatnimi dniami były zawsze konkretne, przedstawiają sytuację zerojedynkowoi, czarno na białym – albo tak albo nie. Faceci z kolei błądzą, nie wiedzą co powiedzieć, jakoś tak się wahają, są niepewni, zdezorientowani i niezdecydowani.

Jako, że dziś trafiliśmy tylko na tych drugich, lądujemy na polanie. Troszkę się naszukaliśmy odpowiedniego gruntu pod namiot aby nie przebić dmuchanych mat. Miejscówka całkiem miła. Pożółkłe pola, kilka drzew, trochę kamieni i ekskluzywny widoczek na góry. Nawet dobrze, że dla kontrastu śpimy dziś na dziko. Jakoś od początku nie miałem ochoty na kolejny nocleg na gospodarza, zważywszy, że okolica jest tak piękna. Czasem trzeba przecież odpocząć trochę od ludzi, pomilczeć…

Z ciekawostek

Ludzie kiedy pytają (a pytają co chwila!) o nasze imiona, zawsze reagują tak samo dziwnie. Kiedy Piotrek mówi, że jest Piotrkiem nic wielkiego się nie dzieje, przyjmują to normalnie do wiadomości. Nawet przetłumaczenie na Piter nic nie zmienia. Kiedy ja mówię, że nazywam się Karol, następuje wielkie ożywienie. „Kaaroool?, uuu to super, Kaaaroool, dostojnie, z Karolem to można(!)”.

Nie wiem skąd się to bierze, że Karol budzi takie emocje w ludziach i z takim entuzjazmem reagują na to imię. Może ktoś ma pomysł?

Spotkani na podjeździe Serbowie. Walczą biedacy z wiatrem cały dzień. Co ciekawe kiedy ja rok temu byłem na Bałkanach w ich mieście Niż (Serbia), oni byli w tym samym czasie rowerem na Śląsku!

Mizeria pod nakrętką! ;)

Kilka widoczków

Południowa Armenia Góry

Niestety Erewań ominęliśmy, więc podrzucam kilka zdjęć z wpisu Kamili. Tekst Visit Yerevan co prawda jest po angielsku, jednak zdjęcia są zrozumiałem dla każdego! :)

 

Podobało się? Zostań na dłużej!

Informacje o nowych treściach wprost na Twojego e-maila. Bez spamu!
Dołącz do ponad 200 000 obserwujących osób i zgarnij jednorazową mega promocję na moje książki!

9 komentarzy

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  • Kiedy na dole ekranu zaczyna się pokazywać mapka ,robi mi się trochę smutno ,że to już koniec zdjęć i opowieści.Jestem pełna podziwu dla Was ,dla krajobrazów. Niesamowita przygoda !

  • Ładne opisy,tak ładne nie jakieś pt.zdjęcia.A tak na poważnie-Karol Wojtyła,chyba o to chodzi,jesteś imiennikiem papieża.Tak myślę. Co do dzisiejszego opisu,to robi się coraz ciekawiej.Czekam na następne relacje.

  • Ja się dziwię, że tylko na gospodarza kimacie – chyba, że za zimno na namiot. Z niecierpliwością czekam na wiadomości z Iranu. A Serbowie wyglądali na naprawdę przyjaznych. Powodzenia!

  • Piękne opowieści i zdjęcia. Patrzę na to zainteresowanie również dlatego, że ja podróżuję w inny sposób. Ale Armenię lubię tak samo. A może nawet bardziej :)

  • jechałam tą samą drogą! i nawet mam też zdjęcie z ciut dalszej perspektywy tej o to górki !
    Niesamowite, :D a kiedy dokładnie byliście w Armenii? Bo nawet spotkaliśmy Polaków na rowerach [jakoś środek-koniec lipca lub początek sierpnia 2013] w okolicach Dilijanu ;>